Jakiś czas temu na rynku ukazała się nowa pozycja poświęcona Karolowi Szymanowskiemu autorstwa Danuty Gwizdalanki. Pełny jej tytuł brzmi Uwodziciel. Rzecz o Karolu Szymanowskim. O osobie, muzyce, przyjaciołach, wyznawcach i (urojonych) wrogach. O inspiracjach, fascynacjach i fobiach. Wydawać by się mogło że nic nie jest w stanie wywołać takiego fermentu, jednak stało się inaczej. Wokół książki powstało wielkie zamieszanie, a autorzy niektórych opinii ostro atakują autorkę, sugerując przy tym że napisana przez nią książka jest skrajnie stronnicza, a „biednemu” (jak zawsze!) Szymanowskiemu wyrządzono w niej rzekomo wielką krzywdę. Nie chcę wdawać się w szczegóły dotyczące konstrukcji tej pozycji – nie jest to typowa biografia, która prowadzi od punktu A do punktu B (czyli od narodzin do śmierci bohatera), a raczej próba spojrzenia na wybrane wątki z jego biografii. O książkach zazwyczaj nie piszę, bo to jednak blog na temat płyt, ale obok tego tematu nie mogę przejść obojętnie. Nie tylko ze względu na żywe emocje, jakie polemika ta obudziła również we mnie, ale także ze względu na to, że o postać Szymanowskiego otarłem się podczas prowadzenia badań na biografią Eugeniusza Morawskiego (o czym za chwilę). Pozwoliłem więc sobie skreślić kilka słów – nie tyle recenzji zresztą, co subiektywnego komentarza.
O co tak naprawdę chodzi, co budzi tak duże kontrowersje, skąd tyle emocji?
Dużo kontrowersji wzbudził fakt, że Szymanowski nie został przedstawiony pozytywnie jako człowiek. Opisano go bacząc pilnie na jego bardzo liczne przywary, balansujące zresztą na krawędzi poważnych zaburzeń osobowości, uzależnienia i niezbyt chwalebne poczynania. Oczywiście dla osób, które interesują się biografią tego kompozytora te informacje nie będą żadną niespodzianką. Jednak do tej pory informacje te były podawane niejako na marginesie, na samym dole brązowionego intensywnie pomnika, najczęściej zaś towarzyszyło im stwierdzenie w stylu: „ale przecież mówimy o wybitnym Szymanowskim, to był tak genialny kompozytor, że jemu było wolno!”. Każdy kto ma na koncie lekturę uczciwie napisanej biografii wie, że jej bohater, kimkolwiek by nie był, na pewno nie był świętym. Zdarzają się od czasu do czasu karykaturalnie złe biografie (książka o Stokowskim autorstwa Prebena Opperby’ego czy biografia Karajana Endlera), ale na szczęście to raczej wyjątki od reguły. Tymczasem w pisaniu o Szymanowskim obowiązuje działanie mechanizmu obronnego zwanego w psychologii rozszczepieniem. Najczęściej więc robi się z niego nieomal świętego, hegemona muzyki polskiej pierwszej połowy XX wieku, idealizuje się zarówno jego jak i jego muzykę, a jak coś nie pasuje do tego obrazka i ktoś ośmieli się zgłosić zastrzeżenia, to trafia do szuflady z napisem „nienawiść do Szymanowskiego”. Tak też stało się i tym razem, Gwizdalanka przedstawiła bowiem kompozytora jako człowieka z krwi i kości. Poznajemy tu Szymanowskiego narcystycznego, manipulującego, roszczeniowego, łaknącego uwielbienia, wielkościowego, niezdolnego do tolerowania frustracji, a przy okazji uzależnionego od alkoholu (jak na mój gust to Szymanowski spełnia wszystkie sześć kryteriów osobowości dyssocjalnej przyjęte w klasyfikacji ICD-10). Zarzucono autorce, że wyszło na to, że był podłym człowiekiem, jednak konia z rzędem temu, kto udowodni że było inaczej!
Kilka przykładów.
Reprezentatywna jest tutaj historia powstania Stabat Mater. Pod koniec 1924 roku bogaty kolekcjoner sztuki, Bronisław Krystall, zwrócił się do Szymanowskiego z propozycją napisania Requiem, które poświęcone miało zostać pamięci jego zmarłej kilka lat wcześniej żony. Wynagrodzenie wypłacane było w ratach w dolarach, co było niezwykle korzystne, biorąc pod uwagę inflację. Stworzyło to kompozytorowi niezwykle korzystne warunki finansowe, na propozycję więc przystał. Nie przeszkodziło mu to jednak w listach do znajomych użalać się nad mizerią swojej kondycji finansowej i nad tym, że zmuszony jest korzystać z „żydowskiego obstalunku”. Nie konsultując się z zamawiającym stwierdził też, że nie napisze Requiem, ale Stabat Mater, postawił więc swego dobroczyńcę przed faktem dokonanym, całkowicie ignorując wcześniejsze ustalenia. Pod koniec 1925 roku, spodziewając się odbioru autografu, Krystall odwiedził Szymanowskiego, ten jednak pokazał mu jedynie szkice utworu, po czym zainkasował ostatnią ratę. Krystallowi kilka miesięcy wcześniej zmarło jedyne dziecko, nie miał więc głowy do wchodzenia w spory z kompozytorem. Jakiś czas później u kolekcjonera zjawił się kopista Szymanowskiego, który zażądał honorarium za przepisanie nut dla Szymanowskiego (co nie miało przecież z Krystallem nic wspólnego). Nie minęło wiele czasu, a zawitał w jego progi sam twórca Mitów, który wysunął propozycję napisania utworu zadedykowanego pamięci zmarłego dziecka Krystalla, podając przy okazji kwotę honorarium i żądając zaliczki. Kolekcjoner nie przyjął zamówienia, uznał je bowiem za niestosowne (trudno mu się dziwić!), ale wsparł twórcę zaliczką, o jaką ten go poprosił. Myliłby się jednak ten, kto uważałby, że Szymanowski czuł w stosunku do Krystalla jakąkolwiek wdzięczność. W jego korespondencji brak jakichkolwiek wzmianek na temat otrzymywanego od niego wsparcia finansowego, zaś kilka lat później kompozytor w jednym z listów określił swego dobroczyńcę mianem „parszywego Żyda” (s. 580-585).
Tak samo kompozytor zachowywał się w stosunku do innych swoich dobroczyńców – jak choćby księcia Lubomirskiego, który umożliwił mu zagraniczny debiut i pobyt w Wiedniu (s. 585). Emila Młynarskiego twórca wciągnął na listę swoich wrogów, gdyż uważał, że ten nie dość przedsiębiorczo promuje jego muzykę, choć nie było to prawdą (s. 115-121). Podobne przykłady można mnożyć.
Jeśli więc z książki Gwizdalanki wyłania się niezbyt sympatyczny obraz Szymanowskiego, to dzieje się tak dlatego, że nie był on sympatycznym człowiekiem. Czy musiał nim być, aby być świetnym kompozytorem? Oczywiście że nie, bo to w ogóle nie idzie w parze. Gdyby miało to być kryterium wyboru muzyki do słuchania, to nikt nie chciałby słuchać dzieł Beethovena, Wagnera czy Mahlera.
Do twórczości Szymanowski także miał specyficzne podejście, wychodził bowiem z założenia że pisać należy tylko i wyłącznie to, na co ma się w danym momencie ochotę. L’art pour l’art? Z pewnością tak, ale o ile bardziej porusza mnie stanowisko kompozytorów, którzy piszą z myślą o innych, którzy chcą się komunikować i być częścią społeczności, zamiast pogardliwie patrzyć na wszystkich z góry. Do głowy przychodzi mi piszący pieśni chóralne Nowowiejski, Britten i jego opera dla dzieci Noyes Fludde, St Paul’s Suite Holsta napisana dla orkiestry szkolnej czy Mikrokosmos Bartóka. O ile bardziej przemawia do mnie ta chęć komunikacji niż zamykanie się w przerafinowanej wieży z kości słoniowej i wieczne użalanie się nad swoim rzekomym osamotnieniem!
Szymanowskiego uważało się także jeszcze niedawno za wielkiego reformatora przedwojennego szkolnictwa muzycznego i za idola młodzieży. Tym ostatnim był istotnie, ale nieformalnie, pełniąc rolę influencera i celebryty. Dwukrotnie stawał na czele konserwatorium – raz jako dyrektor i drugi raz jako rektor, ale swoim obowiązkom nie podołał, wykręcał się bowiem od nich jak tylko się dało. Uczyć zresztą nie lubił, a priori wychodząc z założenia że będzie miał do czynienia z „różnymi cymbałami” (s. 331) i straci czas na „poprawianie cudzej, niedołężnej, okropnej muzyki, której tak nienawidzę” (s. 333). Zatrudniał też na stanowiskach profesorów swoich kolegów (Różyckiego i Fitelberga), którzy swoje posady traktowali jak synekury. Nic więc dziwnego że z hukiem wylecieli ze swoich posad. Szymanowski wtedy pracy rektora nie stracił – po prostu jego kadencja dobiegła końca, co jednak nie przeszkodziło mu opublikować w prasie rezygnacji i uznać się za ofiarę wrogiego spisku. Argumentowanie nie było zresztą mocną stroną Szymanowskiego. Jego artykuły prasowe pisane w tym czasie to mieszanka użalania się nad sobą i górnolotnego pustosłowia. Wtedy też powstało tak modne niestety i tak nośne określenie „nienawiści do Szymanowskiego”, które przylgnęło do osób, które wystąpiły przeciwko nepotyzmowi i niekompetencji organizacyjnej kompozytora (s. 783-786). Swoją drogą – to Koffler we Lwowie wprowadzał w Polsce dodekafonię, a nie Szymanowski w Warszawie. Więc argument jakoby to tylko ten ostatni był u nas największym obrońcą awangardy (co podkreślali tak gorliwie jego zwolennicy) jest nie do obrony. Zresztą Szymanowski całkowicie zepchnął w cień praktycznie wszystkich pozostałych kompozytorów swojej generacji – nie tylko wspomnianego już Kofflera, ale też Morawskiego, Różyckiego czy Nowowiejskiego, którzy na długie lata wypadli z obiegu i pamięci, przytłoczeni osobowością autora Mitów.
Kolejnym argumentem świadczącym rzekomo za słabością książki Gwizdalanki jest… jej brak zachwytu dla kompozycji Szymanowskiego! Aż chce się w tym momencie zacytować klasyka: „Jak to nie zachwyca Gałkiewicza, jeśli tysiąc razy tłumaczyłem Gałkiewiczowi, że go zachwyca?”. Czy rzeczywiście muzyka Szymanowskiego musi Gwizdalankę zachwycać? Czy innych też musi zachwycać? Czy w ogóle zachwyt nad Szymanowskim jest obowiązkowy? Czy jego brak jest grzechem, wobec którego powinniśmy czuć się winni i z którego powinniśmy się tłumaczyć?
Sam owego zachwytu nie podzielam, dla mnie więc odpowiedź jest oczywista. Muzykę tego kompozytora odbieram jako hermetyczną, mało komunikatywną, często pretensjonalną. Docenienie czyjejś roli w historii to jedno, ale nie jest to przecież równoznaczne z bezkrytycznym entuzjazmem.
Reasumując – czy z powodu opublikowania tej książki stanie się Szymanowskiemu jakaś krzywda? Wyleci z podręczników, z programów koncertów filharmonicznych, czy jego muzyka opuści serca tych, którym się podoba? Z pewnością nie i nie o to tutaj przecież chodzi. Osobiście zdecydowanie bardziej cieszyłby mnie powrót do łask muzyki kilku wspomnianych powyżej kompozytorów. Niech ich dzieła w końcu trafią do programów koncertów, niech ten zdominowany przez Szymanowskiego krajobraz w końcu się zmieni, urozmaici i urealni. A my zacznijmy w nim widzieć człowieka z krwi i kości, zamiast wyidealizowanego obrazu, jaki malowali przez lata jego nadgorliwi apologeci.
Danuta Gwizdalanka
Uwodziciel. Rzecz o Karolu Szymanowskim. O osobie, muzyce, przyjaciołach, wyznawcach i (urojonych) wrogach. O inspiracjach, fascynacjach i fobiach
Polskie Wydawnictwo Muzyczne