Do klasyki fonografii przeszła realizacja Trzeciej z 1969 roku pod batutą Johna Barbirolliego, w której sławny angielski dyrygent poprowadził Hallé Orchestra. Początek nie jest obiecujący – jakość dźwięku nie jest najlepsza, Symfonia jest nagrana dość cicho, a ataki orkiestry są dość ciężkie i masywne. Barbirolli prowadzi swój zespół starannie, z wyczuciem stylu muzyki. Ale jest to jednak granie dość flegmatyczne, w którym potężne kulminacje są wykonywane dostojnie, ale bez pazura. Znakomite, choć dość chrapliwe i szorstkie w brzmieniu, jest solo puzonu. Muzyka nabiera rumieńców z chwilą pojawienia się marsza wiosny. Jest on grany żywo, a znakomita, ostra artykulacja smyczków nadaje muzyce zadziornego charakteru:
Wszystkie odcinki z nawiązaniami do muzyki popularnej zrobione są tu świetnie, charakternie i z pazurem, choć w orkiestrze robi się czasem bałagan i nie wszystkie detale są dobrze słyszalne. Posłuchajcie fragmentu granego przez waltornie:
Także w bardziej lirycznych odcinkach gra orkiestry jest bardzo staranna i zajmująca. Również pod koniec tego ogniwa solówka puzonu frapuje surowością brzmienia:
Zakończenie budzi mieszane uczucia. Z jednej strony mamy orkiestrę i dyrygenta, którzy czują tę muzykę, z drugiej zaś strony nie jest to zespół pierwszoligowy, na dodatek nie jest nagrany najlepiej. Dlatego w zakończeniu brak rozmachu i czysto fizycznej siły brzmienia.
Także druga część budzi mieszane uczucia. Znakomite frazowanie, wiele uczucia, ale przeszkadza dość płaski dźwięk i mała przejrzystość brzmienia Hallé Orchestra.
Trzecia część prowadzona jest w umiarkowanym tempie. Solówki dętych drewnianych wprowadzają jednak niezbędny w tej muzyce element zadziorności. Solo rogu pocztowego jest dość głośne, jest on zarejestrowany tak, jakby grał na estradzie razem z pozostałymi instrumentami. Powrót tanecznego materiału jest bardzo dobrze zrobiony, zadziorny i hałaśliwy:
Zakończenie zagrane jest bardzo szybko, ale ze względu na jakość brzmienia nie jest satysfakcjonujące.
Wykonanie czwartej części jest bardzo dobre. Barbirolli prowadzi swoją orkiestrę w przejrzysty sposób, wydobywając z niej intrygujące brzmienia, a Kerstin Meyer śpiewa satysfakcjonująco, naturalnie, nie przesadzając z ekspresją:
Piąta część grana jest i śpiewa z wielkim animuszem. Zwłaszcza chór chłopięcy się tutaj wybija (a czasem zepchnięty jest do roli niezbyt interesującego tła), urozmaicając brzmienie i wprowadzając element urwisowskiego humoru:
Finał prowadzony jest w bardzo wartkim tempie, co jest ogromnym plusem. Barbirolli bardzo umiejętnie prowadzi orkiestrę, subtelnie cieniując tempo i dynamikę. Smyczki grają dość rozwibrowanym dźwiękiem, co rzuca się w uszy, ale nie przeszkadza w odbiorze. Na dodatek Barbirolli przyspiesza w kulminacjach. Jest to bardzo emocjonujące i sugestywne:
Także zakończenie jest szybkie, triumfalne i radosne, zwróćcie też uwagę na pauzę przed ostatnim akordem:
Ze względu na jakość dźwięku i pewne niedostatki gry orkiestry nie mogę z czystym sumieniem polecić tego nagrania każdemu. Ma wiele zalet, ale pomimo nich jest to raczej propozycja dla koneserów.
John Barbirolli, Kerstin Meyer, Hallé Orchestra, Ladies of the Hallé Choir, Boys of Manchester Grammar School, 1969, I – 33:08, II – 9:27, III – 17:24, IV – 8:52, V – 4:10, VI – 20:25 [93:26], BBC Legends
Istnieje także zarejestrowana 2 miesiące wcześniej wersja koncertowa, nagrana z Berliner Philharmoniker, czyli orkiestrą co prawda lepszą od tej z Hallé, ale posiadającą zdecydowanie mniej doświadczenia w wykonywaniu muzyki Mahlera. Różnica jest ogromna i wyczuwalna w zasadzie od razu. O ile zespół z Manchesteru rozpoczął Symfonię dość hałaśliwie i szybko, o tyle podczas koncertu w Niemczech Barbirolli przyjął tempo zdecydowanie wolniejsze. Jego berlińska Trzecia grana jest może i lepiej, ale też z mozołem i wysiłkiem, których nie ma prawie wcale we wcześniejszym wykonaniu. Zdecydowanie mniej tu impetu i energii. Całe szczęście także tutaj, pomimo wolnego tempa, marsz wiosny jest buńczuczny i zadziorny:
Jednak to początkowe zainteresowanie ustępuje stopniowo miejsce znużeniu. Interpretacja Barbirolliego ma swoje dobre momenty, ale przeważa tu monotonia. Także środkowy marsz nie wypada zbyt dobrze w tym tempie:
Lepiej brzmi menuet, w którym znalazło się nawet miejsce na odrobinę humoru i żywszej rytmicznej pulsacji, a warto też zwrócić uwagę na piękne frazowanie:
Trzecie ogniwo prowadzone jest w umiarkowanym tempie, ale Barbirolli ma kapitalne wyczucie kolorystyki tej muzyki, wydobywa przy tym wiele drugorzędnych szczegółów i brzmień zazwyczaj ukrytych. Posłuchajcie smakowitych detali w drzewie i wewnętrznych głosów tej sekcji:
Posłuchajcie też jak świetnie dyrygent buduje kulminację pod koniec. Jest to bardzo naturalne i sugestywne. Niestety, odcinek ten jest też nieco przesterowany:
Lucretia West ma masywny, ciemny głos, który do tej muzyki pasuje. Śpiewaczka razem z Barbirollim w umiejętny sposób buduje nastrój, a rezultaty są intrygujące:
W piątej części wykonawcy budują napięcie powoli, cierpliwie, wydobywając z muzyki wiele smakowitych detali. Zwróćcie też uwagę na przepiękne, ciepłe brzmienie wiolonczel:
Adagio jest piękne, poruszające i bardzo ekspresyjne. Barbirolli, wiolonczelista z wykształcenia, doskonale wiedział jak rozśpiewać orkiestrę i jak sprawić, aby kulminacje były jak najbardziej poruszające:
To Mahler grany con amore. Nie jest to może ostatnie słowo jeśli chodzi o interpretację tego dzieła, ale wiele tu odcinków, których słucha się z zajęciem i zainteresowaniem. Są tam czasem jakieś wtopy, jak to w nagraniach koncertowych, ale nie wykraczają poza normę. Także dźwięk jest lepszy niż w rejestracji angielskiej – usłyszymy tu bogaty rejestr basowy.
John Barbirolli, Lucretia West, Berliner Philharmoniker, St Hedwig Dom Chor, St Hedwig Knaben Chor, 1969, I – 36:10, II – 10:27, III – 17:35, IV – 9:16, V – 4:29, VI – 22:16 [100:13], Testament
Do legendy przeszło już pierwsze nagranie Trzeciej, zarejestrowane przez Leonarda Bernsteina w 1961 roku z New York Philharmonic Orchestra. Do dziś rejestracja ta wymieniana jest jako referencyjna w zestawieniach realizacji dzieł Mahlera. Czy interpretacja ta przetrwała próbę czasu? Czy nadal można ją polecić?
Cała rzecz rozpoczyna się wartko. W przejrzystej i znakomicie uchwyconej grze Nowojorczyków jest mnóstwo energii, a ataki orkiestry są ostre i zdecydowane. Bernstein znakomicie czuje tę muzykę – wie, kiedy trzeba podkręcić tempo, a kiedy trochę zwolnić. Daje to efekty świetne, pierwsza część, pomimo licznych kontrastów, brzmi naturalnie i spontanicznie. Świetne pod względem jakości wykonania jest solo puzonu:
Znakomicie kontrastuje z tym fragmentem grany lekko, beztrosko, ale też energicznie marsz wiosny:
Gra blachy w środkowym, potężnym marszu jest absolutnie brawurowa, a Bernstein dyryguje z wielkim entuzjazmem:
Także ostatnia kulminacja zbudowana jest wzorcowo – z rozmachem, entuzjazmem i wirtuozerią!
Menuet rozpoczyna się niepokojąco powoli, leniwie, z ociąganiem, jednak frazowany jest elegancko:
Środkowe, szybsze odcinki są dość mocno skontrastowane, grane z werwą i energią, a przy tym barwnie i przejrzyście.
Część trzecia prowadzona jest dość powoli, ale jest za to bardzo przejrzysta i barwna, a Bernstein umiejętnie podkreśla humorystyczny charakter muzyki. Znakomicie, wyraziście, a jednak z pewnego oddalenia, brzmi też solo rogu pocztowego, doskonale połączone z cichutkim szemraniem smyczków. Przejścia pomiędzy poszczególnymi sekcjami są zrobione bardzo naturalnie:
Zakończenie dynamiczne:
Bernstein dość szybko prowadzi czwarte ogniwo, umiejętnie budując nastrój. Nowojorczycy brzmią przejrzyście i barwnie. Martha Lipton ma dość przeciętny, niezbyt duży głos.
Część piąta jest bardzo transparentna, ale balans jest momentami dość egzotyczny, z dzwonkami wybijającymi się na pierwszy plan. Jednak sposób budowania przez Bernsteina dramaturgii tego ogniwa jest świetny, a w kulminacji usłyszymy wyraźnie brzmienie tam-tamu, co wcale nie jest takie oczywiste. Chóry są dość głośne i mogłyby być bardziej oddalone, wtedy brzmiałyby bardziej naturalnie.
Finał jest dość powolny, ale brzmi dobrze, gdyż Bernstein nie przesładza tej muzyki i nie dodaje jej więcej ekspresji niż rzeczywiście jej potrzeba. Waltornie imponują miękkością brzmienia, a podobać się także musi delikatność, z jaką orkiestra gra tę muzykę:
To nagranie, które z powodzeniem przetrwało próbę czasu i które nadal można polecić każdemu z czystym sumieniem. Dźwięk jest bardzo dobry, gra Nowojorczyków znakomita, a entuzjazm i świeżość, z jaką Bernstein wykonuje tę muzykę imponują i porywają także dziś.
Leonard Bernstein, Martha Lipton, New York Philharmonic, Chorus of the Schola Cantorum, Boys’ Choir of the Church of the Transfiguration, 1961, I – 33:20, II – 10:10, III – 17:59, IV – 8:48, V – 4:13, VI – 25:09 [99:39], Sony
Nagranie pochodzące z drugiego cyklu Bernsteina, wydanego przez Deutsche Grammophon, jest o 26 lat późniejsze. Artysta ponownie pokierował tu New York Philharmonic Orchestra, tym razem jednak nagrano koncert. Już na starcie tempo jest wolniejsze, a narracja kształtowana z wielkim mozołem. Ale kulminacje są świetne, wybuchowe i pełne mocy. Wszystko jest tu na swoim miejscu, dokładnie przeżyte i przemyślane, a przy tym pełne barw. Solo puzonu, grane przez rewelacyjnego Josepha Alessiego, także tym razem nie rozczarowuje:
To samo można powiedzieć o stylizacjach muzyki wojskowej, które grane są pewnie, buńczucznie i z wielkim rozmachem. Zarówno blacha jak i perkusja są tu naprawdę rewelacyjne:
Także fragmenty liryczne grane są świetnie – są co prawda trochę wolne, nie można Bernsteinowi odmówić wyczucia. Wielki marsz także tym razem nie rozczarowuje:
Tak samo jak zakończenie:
Drugie ogniwo również w tym nagraniu Bernsteina jest aż do przesady powolne. Środowe odcinki są zagrane znakomicie, jednak materiał wykonywany na początku mógłby być szybszy. Kontrast pomiędzy sekcjami jest za duży, przesadzony.
Jakość gry blachy w trzeciej części jest imponująca, jednak tempo ponownie wydaje się odrobinę zbyt wolne w stosunku do potrzeb muzyki:
I tak bardzo ślamazarne tempo zwalnia jeszcze bardziej w solówkach rogu pocztowego, który jest tak cichy, że aż ledwo słyszalny. Efekt nie jest porywający. W kontekście tego jak wiele tu przestojów zakończenie, utrzymane w ekspresowym tempie, brzmi niemal groteskowo:
Solo w czwartej części śpiewa Christa Ludwig, a sposób, w jaki to robi jest absolutnie zjawiskowy. To jedno z najlepszych wykonań tej części, jakie słyszałem. Artystka śpiewa naturalnie, bez zmanierowania, bez ekscesów, ciemnym głosem, który pasuje tu po prostu idealnie:
Mówiąc krótko i węzłowato – część piąta jest absolutnie wspaniała, zarówno jeśli chodzi o śpiew Ludwig, śpiew chórów, wykonanie orkiestry, jak i interpretację Bernsteina. Powoli wygasające zakończenie jest absolutnie przepiękne – czyste i niewinne:
Z tym wykonaniem Adagia mam pewien problem. Osobiście uważam to ogniwo za zbyt długie, a Bernstein rozciągnął je tu aż do 28 minut. Jest ono tutaj, jak to mówią Anglicy, larger than life. A przez to staje się niestety monotonne i nudne. Być może w czasie słuchania takiego wykonania na żywo miałbym inne odczucia, ale słuchanie tego w domu jest zajęciem dość wyczerpującym, pomimo wspaniałej gry blachy i smyczków. Finałowa apoteoza jest imponująca, to jeden z najpiękniejszych, o ile w ogóle nie najpiękniejszy akord D-dur w historii fonografii:
To bardzo nierówna interpretacja. Znajdziemy tu wiele elementów ekscytujących, zrobionych po prostu fenomenalnie. Zaliczają się do nich w zasadzie cała część pierwsza, czwarta i piąta. Jest tu też jednak wiele przestojów, miejsc przekombinowanych i przeliryzowanych, w których nie dzieje się praktycznie nic. Wystawiają one cierpliwość słuchającego na bardzo poważną próbę.
Leonard Bernstein, Christa Ludwig, New York Philharmonic, New York Choral Artists, Brooklyn Boys’ Chorus, 1987, I – 34:52, II – 10:46, III – 18:32, IV – 9:32, V – 4:07, VI – 28:01 [105:50], Deutsche Grammophon
Pierwszym elementem, który rzuca się w uszy po odpaleniu nagrania studyjnego Rafaela Kubelika jest płaski i mało przestrzenny dźwięk. Tempo jest zaskakująco szybkie, stąd też muzyka nie jest tak ciężka, żałobna i pełna patosu jak w wielu innych interpretacjach. Orkiestra brzmi przejrzyście i selektywnie – wszystkie grupy instrumentów są zaprezentowane bardzo czytelnie, ale jest tu jednocześnie wrażenie, że opisane muzyką wydarzenia rozgrywają się na małą skalę. Blacha jest dość agresywna i ostra, co zresztą wcale nie jest złe i może się podobać. Solo puzonu też jest grane pewnie i ostro, jest też dość rozwibrowane, co daje ciekawy efekt:
Marsz wiosny jest szybki, głośny i dość prostacki, co było zamierzeniem kompozytora i co do tej muzyki dobrze pasuje:
Wiele w interpretacji Kubelika ruchu, energii i wrzawy, nic się u niego nie dłuży i nie przeciąga.
Także zakończenie jest dynamiczne i poprowadzone z werwą, chociaż nie jestem pewien czy tempo nie jest tu jednak za szybkie:
Menuet jest lekki i bezpretensjonalny, a uwagę przyciąga tu przede wszystkim świetna gra drewna. Kubelik z upodobaniem wyciąga z tej sekcji środkowe głosy, które zazwyczaj innym gdzieś umykają:
Świetna, dowcipna gra drewna zwraca także uwagę zaraz na początku trzeciej części. Poza tym kto miał wiedzieć jak dobrze poprowadzić polkę, jak nie czeski dyrygent?
Świetnie wypada też solo rogu pocztowego, dobrze zdystansowane, grane lekko i płynnie. Również tutaj słychać różne smakowite detale, jak np. flażolety harf:
Zakończenie, choć prowadzone niespiesznie, jest bardzo charakterne:
Marjorie Thomas w czwartej części nie zachwyca, a płaski dźwięk sprawia, że orkiestra brzmi tu wyjątkowo mało sugestywnie.
Taki sam problem pojawia się w części piątej, w której w ogóle nie czuć elementu przestrzeni. Wszystko brzmi tutaj jakby było wykonywane w małej sali, praktycznie bez żadnego pogłosu:
Adagio jest grane dźwiękiem ciepłym i ekspresyjnym, a Kubelik prowadzi je w wartkim tempie.
Kulminacje nie są porywające ze względu na wspominaną już przeze mnie kilkukrotnie małą przestrzenność dźwięku. Zakończenie jest, niestety, wyjątkowo słabe i mało triumfalne.
Nierówna to rzecz. Dobra pierwsza część, dobra druga, naprawdę znakomita trzecia. Zdecydowanie lepiej poradził sobie Kubelik ze sferą profanum niż sacrum w tej symfonii. Reszty nie ma po co słuchać, gdyż kiepskiej jakości, płaski dźwięk odbiera całą radość z odbioru.
Rafael Kubelik, Marjorie Thomas, Symphonie-Orchester des Bayerischen Rundfunks, Frauenchor des Bayerisches Rundfunk Chor, Tölzer Knabenchor, 1967, I – 31:06, II – 9:41, III – 16:58, IV – 9:22, V – 4:16, VI – 22:07 [93:44], Deutsche Grammophon
Japoński Maestro Seiji Ozawa nie jest raczej kojarzony jako wybitny odtwórca symfonii Mahlera, ale jego interpretacja Trzeciej jest uważana za krytyków i melomanów za bardzo udaną. To nagranie live, zarejestrowane z Boston Symphony Orchestra. Jest to więc na pewno gratka, bo zespół ten cieszy się opinią jednej z najlepszych amerykańskich orkiestr, ma też świetną sekcję blachy, a zdecydowanie ma ona co robić w tym konkretnym utworze. Początek jest bardzo obiecujący – potężna inwokacja waltorni, potem gęste, mocne, pewne brzmienie wzbogacone świetnie uchwyconym tam-tamem. Również następujący po tym fragmencie marsz żałobny grany jest znakomicie – jest gęsty, mroczny, brutalny, ale jednocześnie barwny:
Słychać tu nawet takie detaliki jak pomrukiwanie tuby:
Nic dziwnego, że także solo puzonu jest piękne pod względem barwy, frazowania i artykulacji. Splendor brzmienia jest doprawdy niezwykły, a Ozawa prowadzi tę muzykę sprawnie i inteligentnie, umiejętnie różnicując ze sobą poszczególne sekcje. Jeśli mi tu czegoś brakowało to brzydoty, brzmienia miejscami bardziej chrapliwego, szpetnego. Jednak nawet pomimo tego tak świetnej gry blachy słucha się bardzo miło:
Także zakończenie nie rozczarowuje. Wiele tu energii i rozmachu:
Menuet prowadzony jest bardzo naturalnie i bez zmanierowania, a podziwiać możemy tu przede wszystkim znakomitą grę drewna i smyczków. Wyjątkowo dobrze słychać tu także rózgi:
Również trzecia część grana jest znakomicie, jednak trochę brakowało mi tutaj brzydoty brzmienia. Ale blacha, oj ta bostońska blacha…
Zakończenie przepyszne.
Jessye Norman śpiewa w czwartej części znakomicie, bardzo naturalnie, bez zmanierowania, ma ciemny głos, który znakomicie pasuje do tej muzyki.
Także w piątej części Norman daje prawdziwy popis jeśli chodzi o naturalność i kulturę śpiewu:
Również finał jest bardzo udany, a blacha po raz kolejny daje tu popis wirtuozerii. Ale crescendo na ostatnim akordzie chyba jednak niepotrzebne, zbytnio efekciarskie:
Nie jest to interpretacja o wielkiej głębi czy wstrząsająca intensywnością. Ozawa nie wykracza poza pewne granice, pilnuje przy tym piękna i kultury brzmienia. Nie zawsze zgadza się to z życzeniami kompozytora. Wrażenie osłabia trochę zbyt ciasna akustyka. Jest to na pewno jedna z najlepszych wersji Trzecich jeśli chodzi o piękno brzmienia. No i Norman… No i bostońska blacha…
Seiji Ozawa, Jessye Norman, Boston Symphony Orchestra, Tanglewood Festival Chorus, American Boys Choir, 1993, I – 33:54, II – 9:18, III – 16:42, IV – 10:19, V – 4:05, VI – 23:00 [97:18], Philips
Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl