Obiecałem Wam w poprzednim wpisie poświęconym Piątej Beethovena jeszcze trochę miejsca poświęcić dyrygentom-romantykom. Dzisiaj tylko o dwóch i aż o dwóch dyrygentach. Willem Melgelberg i Wilhelm Furtwängler należeli do najważniejszych dyrygentów pierwszej połowy XX wieku. Dziś ich interpretacje mogą wydawać się anachroniczne. Możne je kochać, można je nienawidzić, ale posłuchać trzeba koniecznie!
Zacznijmy od interpretacji Willema Mengelberga. Podejście holenderskiego dyrygenta wydało mi się kompromisem pomiędzy lakonicznym i rzeczowym podejście Straussa a lirycznym rozpływaniem się w nastrojach Nikischa. Zwraca uwagę rewelacyjny jak na swój czas dźwięk i jakość gry orkiestry. Mengelberg prowadzi interpretację raczej skupioną i wyważoną, z rzadka tylko pozwalając sobie na odrobinę szaleństwa. To jednak cały czas romantyczny Beethoven, grany mocnym, potężnym dźwiękiem, a w wykonaniu Mengelberga co rusz pojawiają się zwolnienia typowe dla wykonań z tego okresu. Posłuchajmy fragmentu pierwszej części z recytatywem oboju:
Tak brzmi Andante, poprowadzone w umiarkowany sposób. Porównajcie kulminację Mengelberga i Stokowskiego:
W trzeciej części zwraca uwagę wartkie tempo. Porównajcie ten fragment z drugim nagraniem Stokowskiego:
W finale Mengelberg wyciąga intrygujące detale w sekcji blachy. Posłuchajcie mocnych i pewnych wejść puzonów i waltorni:
Podobne smaczki czekają na słuchaczy w zakończeniu:
Willem Mengelberg, Concertgebouw Orchestra, 1937, I – 7:57 (P), II – 9:09, III – 5:06 (P), IV – 8:31 [30:46], Teldec
Mengelberg raczej nie zmieniał zasadniczej koncepcji utworu, przez co jego nagrania tych samych utworów są często bardzo podobne. Tak samo jest też z Piątą, którą holenderski dyrygent nagrał podczas koncertu w Amsterdamie w 1940 roku. Ta wersja jest niestety gorzej nagrana niż studyjna, Mengelberg najwyraźniej uznał też, że większe wrażenie wywrze na publiczności, prezentując interpretację w której wszystkie romantyczne chwyty retoryczne będą podkreślone wyraźniej niż w poprzedniej wersji. Odebrałem to nagranie jako mniej świeże i mniej ciekawe niż poprzednie, ale jakość gry orkiestry nadal robi ogromne wrażenie. Posłuchajmy pięknego śpiewu smyczków w drugiej części:
W zakończeniu tej części dyrygent zdecydował się dodać blachę, przez co dźwięk stał się masywny i niezgrabny:
Kontrasty tempa na początku trzeciej części również są tutaj bardzo wyraźnie podkreślone, żeby nie powiedzieć przerysowane:
Willem Mengelberg, Concertgebouw Orchestra, 1940, I – 6:22, II – 9:48, III – 5:24 (P), IV – 8:28 [30:37], Philips
Za jednego z największych wykonawców symfonii Beethovena uważa się nie bez racji Wilhelma Furtwänglera. Piąta tego kompozytora to znakomita okazja, żeby przedstawić tu jego postać. Interpretacje tego dyrygenta były często rażąco nierówne, a tajemnicą poliszynela było, że najlepsze rezultaty uzyskiwał podczas koncertów, a nie w studio. Wielu uważało Furtwänglera za natchnionego wizjonera, artystę który miał unikatową zdolność odnajdywania głębi w wykonywanej muzyce. Zacznijmy niejako od końca, od jego ostatniego nagrania Piątej z Wiener Philharmoniker z 1954 roku. Artysta niezbyt dobrze odnajdywał się w pracy w studio i to nagranie niestety tylko to potwierdza. Nie wszystko złoto co się świeci. Furtwängler równie dobrze mógłby zrobić to co Stokowski w swoim ostatnim nagraniu Piątej – powiedzieć swojej orkiestrze: „nie gorączkujmy się.” Efekt jest łudząco podobny – tempa są konsekwentnie powolne, akcenty zazwyczaj zaznaczone bardzo słabo, drugorzędne detali zazwyczaj umykają a dobra artykulacja to coś, co zdarza się innym. Jeśli ktoś upiera się, że powolne tempa są synonimem głębokiej interpretacji to być może to wykonanie będzie dla niego głębokie. Dla mnie było śmiertelnie nudne. Nie mam poczucia, że coś się w tej Piątej dzieje, że o coś tu chodzi i że dyrygent buduje spójną i wciągającą opowieść. Nie wiem, dlaczego tak się stało. Może Furtwängler był po prostu zdemotywowany, może miał bardzo zły dzień. Rzućmy uchem i przekonajmy się o co chodzi. Fragment pierwszej części:
Andante to u tego dyrygenta Adagio, ociężałe i niezgrabne. Nawet fragment oznaczony jako Più moto potraktowany jest bardzo wolno:
Trzecia część rozpoczyna się w tempie Allegro. Tyle partytura. Co na to Furtwängler?
Również czwarta część utrzymana jest w niemiłosiernie powolnym tempie. Posłuchajcie wejścia tematu granego przez waltornie:
Wilhelm Furtwängler, Wiener Philharmoniker, 1954, I – 8:36 (P), II – 11:21, III – 6:03 (P), IV – 9:42 [35:42], Warner
O wiele korzystniej wypada Piąta Furtwänglera w nagraniu koncertowym z Berliner Philharmoniker z 1947 roku. Koncepcja jest podobna, jednakże dyrygent jest tu dużo bardziej zainteresowany utworem. Więcej jest w grze orkiestry rozmachu i zaangażowania. Posłuchajcie fragmentu, który zamieściłem poprzednio w wykonaniu Nikischa. Furtwängler dyryguje nim szybciej i z większym napięciem:
Również długo wytrzymana pauza po ostatnim powrocie motta tej części można stanowić dla większości słuchaczy spore zaskoczenie. Również druga część prezentuje się korzystniej – więcej tu energii, a muzyka nie rozłazi się i nie traci konturów. Nie zapominajmy jednak, że to cały czas romantyczna interpretacja, ze wszystkimi wadami i zaletami. Posłuchajmy zakończenia, zwróćcie uwagę, że Berlińczycy nie zawsze grają równo:
Gwałtowne kontrasty tempa czekają nas w trzeciej części. Wejście waltorni jest mocne i pewne:
Świetnie zrobiony jest odcinek łączący dwie ostatnie części. Przechodzimy od bardzo powolnego tempa do huraganowego finału w sposób, który wręcz zapiera dech w piersiach, a poczucie wyzwolenia i autentyczny dreszcz przebiegający w tym momencie po plecach dobitnie świadczą o klasie tego wykonania. Furtwängler dobrze wiedział, dokąd muzyka zmierza, co wyraża i jak to osiągnąć. Posłuchajmy fragmentu tej części:
Wilhelm Furtwängler, Berliner Philharmoniker, 1947, I – 8:04 (P), II – 11:11, III – 5:50 (P), IV – 8:05, Deutsche Grammophon
Jednak nawet to wykonanie nie jest w stanie przygotować Cię, słuchaczu, na kompletny szok, jaki przeżyjesz, kiedy posłuchasz nagrania koncertowego tego dyrygenta z Berlina, rocznik 1943. Nie trzeba chyba tłumaczyć, co znaczy ta data, w jakich okolicznościach i dla jakiej publiki zostało zarejestrowane to wykonanie. Jest tak absolutnie i fantastycznie intensywne, a tak w tej intensywności autentyczne, że nawet kwestie przerysowań i odchodzenia przez Furtwänglera od zapisu partytury schodzą na dalszy plan. Kiedy słucha się tego typu muzykowania ma się nie tyle wrażenie, że słucha się jakiegoś odczytania partytury, które zostało przez całą orkiestrę przygotowane, ale że uczestniczy się w procesie powstawania samego dzieła, gdzie idee kotłują się i ścierają ze sobą. Berlińczycy grają dźwiękiem mocnym, pewnym i mięsistym. Kontrasty tempa i dynamiki są ogromne. Jak Furtwängler zdołał osiągnąć taki rezultat bez osiągania wrażenia zmanierowania, tak spontanicznie – tego się już chyba nigdy nie dowiemy. Ta Piąta jest absolutnie wyjątkowa. Ma w sobie coś takiego, czego brakuje w wielu innych, bardziej zdyscyplinowanych wykonaniach. Orkiestra i dyrygent są w 200% zaangażowani w każdy dźwięk partytury.
Posłuchajmy co dzieje się w pierwszej części. Początek:
Tutaj fragment z recytatywem oboju. Zwróćcie uwagę na poprzedzający go potężny, łamany akord orkiestry:
To już samo zakończenie. Zwróćcie uwagę na długą pauzę, niesamowicie wzmagającą napięcie:
Fragment drugiej części. Niby znany, ale jaki potężny i mięsisty tym razem:
Absolutnie fenomenalne przejście od trzeciej do czwartej części:
Cała symfonie kończy się w zawrotnym tempie, w maniakalnym wybuchu dzikiej radości:
Wilhelm Furtwängler, Berliner Philharmoniker, 1943, I – 8:06 (P), II – 10:53, III – 5:54 (P), IV – 8:07 [33:22], Deutsche Grammophon
Niemiecki dyrygent miał bardzo poważnego, pochodzącego z Italii konkurenta, z którym ścierał się o palmę pierwszeństwa w interpretacji symfonii Beethovena. Nie rozumiał jego wykonań i gardził nimi. O kogo chodzi? O tym w następnej części poświęconej Piątej Beethovena 😉
Fantastyczną recenzja, dogłębna. Uważam, że Furtwangler dorównał nagraniu z 43 roku w 54 z Berlińczykami. Całkowicie odmienne od Wiedeńczyków. Dźwięk jest jak na tamten czas wspaniały, a granie przyzwoicie równe, co Furtwanglerowi nie zdarzało się często. Być może mniej spontaniczne niż 43, ale za to lepiej zagrane i nagrane.
Generalnie mam takie wrażenie, że Furtwangler był takim typem dyrygenta, który zdecydowanie lepiej wypadał w nagraniach koncertowych niż studyjnych. W tych pierwszych była jakaś iskra, jakieś „coś”, co sprawiało, że niedostatki techniczne (jak choćby te nierówności) schodziły na dalszy plan…