Koniec lat 50. i początek lat 60. był okresem intensywnego rozbudowywania dyskografii przez Leonarda Bernsteina. Powstało wówczas wiele znakomitych nagrań, do dziś cieszących się uznaniem kolekcjonerów. Jednak jego wczesne nagranie Piątej uchodzi za niezbyt udane i w zestawieniach najlepszych interpretacji tego dzieła raczej się nie pojawia. Dlaczego?
Otwierające Symfonię solo trąbki jest niepotrzebnie krzykliwe i nieprzyjemne w barwie. Smyczki brzmią ekspresyjnie i odrobinę rzewnie. Jakość dźwięku jest przeciętna, jest on dość płaski i mało przestrzenny. Wszystko to składa się na wykonanie mało ciekawe, w którym wyraźnie brakuje też przekonania co do kierunku, w którym muzyka powinna podążać. Tak brzmi szpetna fanfara otwierająca całą rzecz:
Niewiele dobrego da się powiedzieć także o części drugiej. Brzmi skromnie, a Bernstein najwyraźniej nie był w stanie wydobyć ekstremalnych stanów emocjonalnych zawartych w tej partyturze. Kulminacje są rozczarowująco niedograne. Trafia się tu jednak od czasu do czasu jakiś cieszący ucho detal, jak choćby lament wiolonczel, zagrany ładnym, ciepłym dźwiękiem:
Scherzo prowadzone jest w dobrym tempie – nie jest ani zagonione, ani nazbyt powolne. Ale w pamięć niestety nie zapada. Kotły w jednym miejscu strasznie się zgubiły. Blacha ponownie się nie popisała, wejścia trąbki niezbyt ładne pod względem barwy.
Adagietto jest w porządku – prowadzone w dobrze dobranym tempie, a smyczki brzmią ciepło i ekspresyjnie.
Także finał jest dość dobry. Bernstein prowadzi go w żywym tempie, dużo tu humoru i energii.
Orkiestra nie w formie, dyrygent nie w formie, jakość dźwięku przeciętna. Gdybym miał jednym słowem podsumować tę interpretację, to powiedziałbym, że jest… mała. Nudna. W booklecie załączonym do płyty widnieje data sesji nagraniowej: 7 stycznia 1963 roku. To był poniedziałek. Wszystko jasne!
Leonard Bernstein, New York Philharmonic, 1963, I – 12:34, II – 14:25, III – 17:44, IV – 11:02, V – 13:49 [69:36], Sony
Całe szczęście Bernstein zarejestrował Piątą po raz drugi, w czasie trasy koncertowej po Europie z Wiener Philharmoniker. Jest w tej rejestracji wszystko to, czego brakowało poprzednio. Mamy świetny, przestrzenny i głęboki dźwięk, mamy orkiestrę, która jest w znakomitej formie, mamy wreszcie dyrygenta, który jest zaangażowany w to co robi i daje z siebie wszystko. Otwierający Symfonię marsz jest zagrany bardzo powoli. Solo trąbki – znakomite, tak samo przytłaczające, pełne mocy tutti, a także huczący, wyraźnie słyszalny dźwięk tam-tamu, wprowadzający nastrój grozy. Bernstein nie spieszy się nigdzie, buduje narrację powoli i z pietyzmem, a dźwięk orkiestry jest gęsty jak smoła. Słucha się tej interpretacji z przejęciem, jest angażująca i interesująca. Wiele tu wyrazistych kontrastów tempa i dynamiki. Umiejętność kreowania atmosfery nigdzie nie jest słyszalna lepiej niż w przejmującym, powoli granym odcinku oznaczonym przez Mahler klagend:
Także zakończenie to majstersztyk jeśli chodzi o dramaturgię. Niskie dźwięki tam-tamu, col legno smyczków, ciche zawołania trąbek i fletu, niski dźwięk bębna. Coś pięknego:
Początek drugiej części jest kapitalny – pełen kipiącej furii, grany na pełnych obrotach:
Drugi temat grany jest powoli, co daje wyrazisty kontrast. Sposób kreowania atmosfery także tu jest imponujący i bardzo satysfakcjonujący. Dynamizm, z jakim zmieniają się nastroje, wirtuozeria orkiestry i zaangażowanie dyrygenta robią jak najlepsze wrażenie. Przejmujący jest cichy, ekspresyjny lament wiolonczel. Chwilę później gra orkiestry imponuje rozmachem i jędrnym, mięsistym brzmieniem w kulminacjach:
Rewelacyjnie wypada chorał, który bardzo mocno kontrastuje z resztą tego ogniwa, przepięknie jest też zbudowana następująca po nim kulminacja.
Scherzo prowadzone jest niespiesznie, jest jednocześnie lekko rozkołysane jak i melancholijne. Pięknie brzmią solówki blachy i drewna – są refleksyjne, ciepłe:
Bernstein wydaje się rozkoszować każdym dźwiękiem, a kontrasty tempa i nastroju są uchwycone perfekcyjnie. Wyraziście brzmią fragmenty symbolizujące taniec śmierci. Rewelacyjne jest także monumentalne, potężne zakończenie z przepiękną grą waltorni:
Adagietto to interpretacyjny majstersztyk. Gra Wiedeńczyków pełna jest ciepła, barw, pasji i namiętności. Tempo może i jest trochę wolne, ale Bernstein kształtuje tę muzykę z pełnym przekonaniem, z wielkim wyczuciem i zrozumieniem. Wielkie wrażenie robią zawahania tempa, zatrzymania narracji:
Ostatnia kulminacja jest elektryzująca, z głębokim, świetnie podkreślonym rejestrem basowym:
Finał rozpoczyna się powoli, nieśmiało, prędko jednak nabiera barw i rumieńców. Fascynuje barwność i lekkość, a Bernstein wydobył w tej muzyce nie tylko bogactwo kontrapunktów, ale też urwisowski humor, grację i wdzięk:
Fascynujące, kapitalne wykonanie, jedno z najlepszych na rynku. Wielopłaszczyznowe i głęboko satysfakcjonujące. Bernstein to jeden z bardzo niewielu wykonawców, którzy byli w stanie przekonująco połączyć ze sobą wszystkie wątki tego dzieła.
Leonard Bernstein, Wiener Philharmoniker, 1987, I – 14:35, II – 15:05, III – 19:05, IV – 11:16, V – 15:02 [75:03], Deutsche Grammophon
Jak wiadomo Otto Klemperer Piątej nie cenił i nie nagrał jej, pozwolił jednak zarejestrować ją ze swoją orkiestrą Johnowi Barbirolliemu. Powstało dzięki temu jedno z najwyżej cenionych i najbardziej znanych nagrań tego utworu, które przez wiele lat utrzymywało się wysoko w rozmaitych rankingach rejestracji tego dzieła. Jak interpretacji tej słucha się obecnie? Czy przetrwała próbę czasu?
Marsz jest ciężki, pełen emfazy, grany dźwiękiem ciemnym i gęstym. Barbirolli prowadzi go retorycznie, czasem wręcz powstrzymując narrację, jak w otwierającym dzieło solo trąbki. Dobrze wpasowują się w brzmienie tony tam-tamów, dobrze brzmi mięsiste, potężne tutti z wyraźnie słyszalną partią drewna (to orkiestra Klemperera, drewno było w niej znakomite!). Mroczna to interpretacja, ekspresyjna, grana niespiesznie, ale z wyczuciem potrzeb muzyki. Barbirolli świetnie podkreśla parodystyczny charakter pierwszego ogniwa. Posłuchajcie nadzwyczaj udanego powrotu tematu marsza:
Początek drugiego ogniwa nie jest zbyt udany. Zbyt dużo tu emfazy, a zbyt mało oczekiwanej przez Mahlera wściekłości i furii. Ta muzyka powinna być zdecydowanie bardziej wybuchowa i więcej można z niej wycisnąć w tym aspekcie. O wiele lepiej wypada drugi temat, jasno wskazujący że Barbirolli słusznie widział w tym ogniwie kontynuację wątków zapoczątkowanych przez kompozytora w marszu. Pięknie, ekspresyjnie brzmią tu wiolonczele (żadne to zaskoczenie, był to przecież instrument Barbirolliego):
Nie zmienia to jednak faktu, że furii jest w tej interpretacji zdecydowanie za mało. Wielka kulminacja tej części jest pod Barbirollim bardzo wielka, jest, jak to mówią Anglicy, overstated. Ale miło słucha się tak starannej gry orkiestry. Usłyszymy tu doskonale perkusję, a pełni ona w tym ogniwie ważną rolę, pomaga kreować upiorny klimat. Świetnie brzmi też zakończenie, z którego Barbirolli wyciąga rozmaite szpetne i upiorne brzmienia:
Świetnie wypada za to Scherzo, w którym dyrygent znakomicie wykreował sielski, nieco melancholijny klimat. Tempo dobrane jest dobrze, jest tu żywa rytmiczna pulsacja, która nigdy nie staje się zbyt nerwowa. Pięknie frazuje tu drewno, a Barbirolli jest w stanie oddać nieco rustykalny charakter tej muzyki:
Rewelacyjnie brzmi także blacha, która ma miękki, ciepły ton:
Podsumowując – to rzeczywiście rewelacyjna, głęboko poruszająca interpretacja tego ogniwa. Świetnie zagrana i zinterpretowana.
Nie będzie zapewne żadną niespodzianką, że także Adagietto brzmi pod batutą Barbirolliego wspaniale. Tempo nie jest za wolne, a muzyka jest ciepła i pełna uczucia:
Uczucia nie brakuje także w finałowym rondzie, rzecz w tym, że Barbirolli przyjął w tym ogniwie zbyt wolne tempo. Jego interpretacja staje się przez to stanowczo zbyt flegmatyczna, rozwlekła i ciężka. Muzyce wyraźnie brakuje impetu i żywotności, choć docenić należy piękną, charakterną grę drewna.
Nie jest to więc interpretacja idealna, choć wiele w niej świetnych i wartych usłyszenia elementów. Ale ostatnie słowo w kwestii wykonywania Piątej to zdecydowanie nie jest. Brana jako całość realizacja ta jest bardzo przeceniona. Świetny marsz żałobny, Scherzo i Adagietto, ale ogniwo drugie i piąte nie są zbyt udane.
Sir John Barbirolli, New Philharmonia Orchestra, 1969, I – 13:48, II – 15:14, III – 18:04, IV – 9:52, V – 17:27 [74:29], Warner
Pierwszą część w nagraniu Kiryłła Kondraszyna otwiera raczej niecodzienne i niespotykane w dzisiejszych czasach vibrato w partii trąbki:
Frazowanie i sposób traktowania dynamiki także są tu oryginalne, choć raczej nie do końca trafne. Muzyka płynie wartko i dynamicznie, choć to przecież marsz żałobny. Słychać, że orkiestra rada by nieboszczyka spuścić do ziemi jak najprędzej, aby zająć się ciekawszymi rzeczami. Sposób traktowania narracji jest dość egzotyczny. W środkowym epizodzie, który powinien być przecież dziki i namiętny, Kondraszyn kilkukrotnie zatrzymuje muzykę, co brzmi sztucznie:
Dziwny jest to marsz, bo niby tu tempo szybkie, niby narracja wartka, ale jakoś wyczucia stylu muzyki brak, i jakoś napięcia nie ma tu za wiele.
Po człowieku, który doprowadzał do wrzenia symfonie Szostakowicza spodziewałem się także większych emocji w drugim ogniwie. Tymczasem muzycy grają bez zbytniego zaangażowania, a i Kondraszyn zachowuje się tak, jakby nie bardzo wiedział co z tą muzyką począć. Marszowy temat drugi płynie wartko, ale muzyka wydaje się niedopowiedziana i niedograna:
Także wielkie kulminacje, odcinki tutti nabrzmiałe rozjarzonymi brzmieniami, stają się blade i zadziwiająco lakoniczne. Wielkie załamanie akcji zawodzi oczekiwania słuchającego.
Scherzo także prowadzone jest wartko i zaskakująco lekko. Tutaj jednak ta lekkość, która była nie na miejscu w dwóch pierwszych ogniwach, wydaje się dawać dodatnie rezultaty. Ale do czasu, perkusja bowiem brzmi co najmniej osobliwie, a podobnie drastycznie wypadają także smyczki:
Adagietto jest bardzo dobre, płynie szybko, jest śpiewne i lekkie, a przy tym także przejrzyste. Słucha się go z przyjemnością.
Podejście Kondraszyna sprawdza się także w ostatnim ogniwie, które, prowadzone lekko, z polotem i dowcipem, wywiera znakomite wrażenie. Dobrze brzmią znakomicie wyartykułowane, wyraziste wejścia poszczególnych instrumentów. Słuchając tej części naprawdę można się uśmiechnąć:
Tutaj też, posłuchajcie smyczków:
Jednak także tutaj nie zabrakło dziwnych pomysłów dotyczących tempa i dynamiki:
Jednak dwa ostatnie ogniwa nie są w stanie uratować całości, która jest raczej ciekawostką przyrodniczą. Ani orkiestra nie ma wyczucia stylu tej muzyki, ani też Kondraszyn nie wie, jak stworzyć tu spójną opowieść. Tu i tam ma czasem dobre pomysły, ale nie skleja mu się to w opowieść.
Kiryłł Kondraszyn, USSR State Symphonic Orchestra, 1974, I – 11:03, 12:44, III – 16:57, IV – 8:10, V – 13:50 [63:01], Melodya
W zestawieniu nie mogło zabraknąć Jaschy Horensteina. Zachowały się aż trzy jego nagrania tego utworu, a pierwszym z nich jest realizacja z London Symphony Orchestra z 1958 roku.
Solo trąbki otwierające to wykonanie jest powolne, grane ostrożnie, poważnie i miękko:
Tak też jest z resztą tego ogniwa. Grane jest ono powściągliwie, z wielką powagą, dostojeństwem i monumentalizmem, które tej muzyce bardzo pasują. Brzmienie London Symphony Orchestra jest może dość masywne, ale to także dobrze współgra z charakterem muzyki. Mniej współgra już za to środkowy epizod, oznaczony przecież jako dziki i namiętny, także grany jest statycznie i nie odczuwa się tu zmiany tempa i nastroju. Jednak pierwsze ogniwo, grane poważnie, z wyczuciem i refleksyjnie, pozostawia dobre wrażenie. Posłuchajcie zakończenia. Tempo na plus, problemy z precyzją i intonacją na minus:
Refleksyjność przenosi się też do części drugiej, co nie jest dobre, bo muzyka wymaga tu zdecydowanie innego podejścia. Wściekłej furii u Horensteina nie ma, jest zbyt retoryczny i zbyt kalkulujący. Jego podejście dużo bardziej pasuje do tematu drugiego, który ponownie jest refleksyjny i poważny, a grany w ten sposób wprowadza atmosferę grozy i niepewności. Dobrze brzmi tu klarnet, umiejętnie wydobyty z brzmienia:
Sposób, w jaki Horenstein buduje napięcie, jest imponujący. Każdy dźwięk ma tu znaczenie, nic nie dzieje się na łapu capu, wszystko jest dokładnie przemyślane i zaplanowane. Najważniejsze wydarzenie tego ogniwa, czyli wejścia chorału blachy, jest bardzo retoryczne, monumentalne i potężne:
Także następujące chwilę potem załamanie akcji przedstawione jest niezwykle sugestywnie.
W trzecim ogniwie tempo jest bardzo powolne, ale Horenstein umiejętnie podkreśla kontrast pomiędzy nim a poprzedzającymi go częściami. To kwestia barwy, lekkości brzmienia i niespieszności, które sprawiają że muzyka brzmi rustykalnie i beztrosko. Solo na waltorni znakomicie wykonuje Barry Tuckwell, świetnie brzmi tu także drewno:
Także późniejsze odcinki z solówką trąbki wypadają frapująco – są niespieszne, refleksyjne i poetyckie:
I może jedynie bardziej ostrym fragmentom przydałoby się właśnie więcej ostrości i gwałtowności, jak choćby w zakończeniu, które jest zbyt flegmatyczne i emfatyczne:
Adagietto prowadzone jest w umiarkowanym tempie, nie jest ani za wolne ani za szybkie. Smyczki LSO mają ciemne, gęste brzmienie, a Horenstein prowadzi narrację naturalnie, umiejętnie stosując się do wskazówek Mahlera. To poruszająca i intrygująca interpretacja:
Finał grany jest attacca, co jest zgodne z życzeniem Mahlera. Mniej zachwyca już tempo, które jest powolne i sztywne. Mało tu ostrości brzmienia, mało humoru i animuszu, a wejścia blachy są bardzo masywne. Także kotły są tu (podobnie jak i w całym wykonaniu) praktycznie niesłyszalne. Całe szczęście drewno gra bardzo dobrze, ma piękną barwę. Być może Horensteinowi chodziło tutaj o podkreślenie liryzmu muzyki, ale zamierzonego efektu nie osiągnął. Niektóre kulminacje są rażąco ospałe i niechlujne pod względem intonacji:
Sytuacja nie poprawia się nawet w samym zakończeniu, które brzmi po prostu źle, jest sztywne i powolne:
To interpretacja specyficzna, momentami rażąco flegmatyczna. Jest mało drapieżna i mało dynamiczna, ale za to refleksyjna. Warto jej wysłuchać chociaż raz, zdając sobie sprawę z jej licznych zalet i równie licznych wad.
Jascha Horenstein, London Symphony Orchestra, 1958, I – 12:41, II – 16:06, III – 19:49, IV – 9:54, V – 16:51 [76:54], Pristine
Kolejne nagranie Horensteina to wersja koncertowa, zarejestrowana z Berliner Philharmoniker podczas festiwalu w Edynburgu w 1961 roku. Początek jest podobny do tego z wersji londyńskiej. Chociaż tempo jest jeszcze wolniejsze, to Berlińczycy mają zupełnie inne brzmienie niż Londyńczycy – jest ono bardziej konkretne, a kulminacje są bardziej wybuchowe. Charakter muzyki jest jednak podobnie elegijny, podobnie poważny. Zaskakuje środkowy, szybki epizod, grany tym razem szybko i dynamicznie:
Uwagę zwraca także grane z wielkim namaszczeniem i sotto voce drugie trio:
Ale w zakończeniu brak już niestety napięcia i suspensu, a ucho rażą też kiksy trąbki.
Początek drugiej części także tutaj jest problematyczny, z tego samego powodu co w londyńskim nagraniu. Z tego samego też powodu to co dzieje się później brzmi sugestywnie i plastycznie. Pięknie wypadają wiolonczele:
Także przejścia pomiędzy sekcjami są pięknie zaznaczone, a Horenstein pozwala muzyce oddychać w ujmujący sposób:
Kulminacje są tu bardziej wybuchowe i plastyczniejsze niż w nagraniu londyńskim, a przez to są oczywiście bardziej satysfakcjonujące. Posłuchajcie potężnego chorału:
Scherzo, choć przecież powolne, to jest znacznie bardziej drapieżne i pełne napięcia niż w poprzedniej wersji dyrygenta. Posłuchajcie sami:
Sekret leży w tym, że w powolnych sekcjach Horenstein mocno zwalnia, a narracja wydaje się zatrzymywać. Szybkie odcinki grane są jednak zaskakująco drastycznie:
Satysfakcjonujące wykonanie, zróżnicowane pod względem tempa i ekspresji.
Adagietto zaskakuje gwałtownością i namiętnością wyrazu:
Finał jest lepszy, bardziej dynamiczny i wyrazisty, chociaż i tak dość powolny. Ale wiele tu interesujących momentów, wykonanych żywo i komunikatywnie:
To znacznie bardziej intensywna interpretacja od tej londyńskiej, ciekawsza i bardziej wielowymiarowa. Ale z powodu przeciętnej jakości dźwięku polecić ją można jedynie koneserom.
Jascha Horenstein, Berliner Philharmoniker, 1961, I – 13:12, II – 16:19, III – 19:09, IV – 9:38, V – 17:34 [75:52], Pristine
Trzecie i ostatnie z nagrań Horensteina to także rejestracja koncertowa, tym razem nagrana w szwedzkim Goteborgu z udziałem tamtejszej orkiestry. Nie jest i nie był to zespół znany z wykonań symfonii Mahlera. Chociaż więc Horenstein i muzycy starają się, dwoją i troją, to rezultaty nie są zbyt zachwycające. Często sprawiają po prostu wrażenie nierównej walki z materią. W interpretacji części pierwszej nie ma nic ciekawego – wszystko to słyszeliśmy w dwóch pozostałych nagraniach Horensteina, i to zrealizowane lepiej niż tutaj. Ostatnia kulminacja w marszu jest niedograna. Także część druga brzmi bardzo skromnie i próżno szukać tu większych wrażeń. Gra orkiestry jest niepewna, zdarzają się wtopy intonacyjne, brak też precyzji, a nie pomaga fakt, że Horenstein pod tym względem perfekcjonistą też nie był. Trąbka w finale:
Słuchanie tego wykonania to męka. Nie polecam. Unikać.
Jascha Horenstein, Göteborgs Symfoniker, 1969, I – 13:22, II – 16:16, III – 18:26, IV – 10:29, V – 16:44 [75:17], Pristine