V Symfonia Gustava Mahlera – część szósta

 

 

 

Piąta Mahlera była jednym z pierwszych (o ile nie pierwszym w ogóle) dziełem, jakie Simon Rattle zarejestrował z Berliner Philharmoniker. Brytyjski dyrygent to spec od muzycznego mikrozarządzania, stąd też jego interpretacje są często bardziej przemyślane niż odczute. Podobnie jest również tutaj. Marsz jest grany dość agresywnie i ostro, co do tej muzyki pasuje. Świetnie brzmi blacha, dyrygent potrafi też przez cały czas utrzymać równy puls, o co przecież Mahlerowi chodziło:

Na minus trzeba natomiast zaliczyć jakość nagrania. Dźwięk jest momentami płaski i mało przestrzenny, co tyczy się zwłaszcza smyczków. Nie słychać tu także w ogóle tam-tamów, a nie muszę chyba mówić ile zmienia ten instrument w kwestii nastroju.
Druga część płynie gładko, ale wściekłość i mrok, które wyrażał tu Mahler, są poza zasięgiem dyrygenta. Trzeba je sobie samemu dopowiedzieć, gdyż interpretacja jest dość blada jeśli chodzi o ich wyrażanie. Muzyka płynie gładko, jest dość chłodna, brakuje jej impetu:

Tam-tamy także tutaj są całkowicie niesłyszalne, nawet w głównej kulminacji! Jednak tutaj, podobnie jak w pierwszym ogniwie, blacha brzmi imponująco:

Zmiana nastroju, która następuje po rozpoczęciu Scherza, jest wyraźna. Inna jest barwa, a także nastrój. Świetnie brzmią zwłaszcza ostre i wyraziste smyczki, które odpowiadają tu za utrzymanie wyrazistej pulsacji:

Także solo waltorni w wykonaniu Stefana Dohra jest znakomite, pełne ciepła i wyrazu:

Cóż z tego jednak, skoro Adagietto jest lodowato zimne, pozbawione żaru i ekspresji. Nie pomaga także fakt, że dźwięk smyczków jest, jak już wspomniałem, cienki:

A finał? No niby jest on dobry, bo i rześki i lekki, niby są wymagane przez kompozytora zmiany tempa i ekspresji, ale mimo wszystko brakuje tutaj iskry, a z głośników wieje chłodem. Zdarzają się tu ładne momenty, jak na przykład ten moment zawahania w partii fletu:

Czy pełne animuszu zakończenie, w którym orkiestra w końcu się obudziła:

Ale to rodzynki upchnięte w tym niezbyt atrakcyjnym cieście. Przyznam, że ilekroć słucham nagrań Rattle’a, zwłaszcza w tym repertuarze, tylekroć jestem nimi zawiedziony. Większość z nich jest zdecydowanie przereklamowana i Piąta nie jest wyjątkiem. Jest chłodna i pozbawiona charakteru, na dodatek została bardzo cicho nagrana. Berlińczycy grają bez entuzjazmu. Jak to mówią Anglicy – it was born dead.

Sir Simon Rattle, Berliner Philharmoniker, 2002, I – 13:03, II – 14:28, III – 16:59, IV – 9:34, V – 15:02 [68:15], Warner

 

 

 

 

 

Nie mogło zabraknąć w tym zestawieniu Michaela Tilsona Thomasa, który nagrał Piątą z San Francisco Symphony Orchestra w 2005 roku. Początek jest imponujący – tutti brzmi potężnie i konkretnie, a tempo jest dość szybkie. Z tempem MTT bawi się zresztą w ciekawy sposób, zaczynając nową myśl muzyczną powoli i nieśmiało, z lekkim zawahaniem:

Ogólnie jednak marsz płynie dość szybko, pełen jest napięcia i niepokoju. Dyrygent daje też orkiestrze okazję do tego, aby naprawdę sobie pograła, co tak czyni z entuzjazmem i wirtuozerią. Drugie trio grane jest powoli, z zawahaniem i niepewnością, które świetnie tu pasują:

Także następująca po nim kulminacja jest świetna.
Także druga część płynie wartko, jest dynamiczna i sugestywnie ewokuje nastrój grozy i napięcia. Świetna gra blachy, dobre kontrastowanie temp i nastrojów! Może jest tu odrobina emfazy, ale takiej w dobrym stylu, pomagającej podkreślić ponurą determinację tej muzyki:

Chorał mocno skontrastowany, grany szybko, dynamicznie i przebojowo. Blacha ponownie ma się tu czym popisać:

Także późniejsze załamanie akcji z uderzeniem tam-tamu jest bardzo sugestywne, a zakończenie groteskowe i dziwaczne, czyli takie jak być powinno:

Scherzo jest prowadzone dość powoli, dzięki czemu wyraźnie kontrastuje z tym, co miało miejsce wcześniej. MTT odnajduje w tej muzyce wiele spokoju i liryzmu. Potrafi prawie całkowicie zatrzymać akcję i po prostu rozkoszować się brzmieniem:

Także tutaj dyrygent pokazuje się od jak najlepszej strony, umiejętnie kontrastując ze sobą poszczególne odcinki. Ponownie też gra blachy jest zjawiskowa. Brzmienie w tutti jest przejrzyste i jednocześnie mięsiste, także solo waltorni brzmi satysfakcjonująco, jest miękkie, ciepłe i ekspresyjne:

W czwartej części dyrygent prowadzi orkiestrę powoli, może odrobinę zbyt powstrzymując przepływ muzyki, nie pozwalając rozśpiewać jej się aż tak swobodnie. Ale gra smyczków jest piękna, ciepła i jedwabista:

Finał jest lekki, radosny i pełen humoru, MTT prowadzi go w żywym tempie, które znakomicie tu pasuje. Tak brzmi zakończenie:

To bardzo dobra Piąta, zdecydowanie więcej niż solidna. Pełna emocji, dobrze wyważona i rozplanowana pod względem kontrastów, z dobitnie zaznaczonymi, wyrazistymi kulminacjami. MTT robi też to, co dobry dyrygent robić powinien – daje swojej orkiestrze pograć. Nie dociska jej jednak jak niektórzy inni dyrygenci, na przykład Bernstein. Jest bardziej wysmakowany, może chłodniejszy, skrupulatnie planujący rozmaite efekty.

Michael Tilson Thomas, San Francisco Symphony Orchestra, 2005, I – 12:35, II – 15:04, III – 19:12, IV – 10:49, V – 15:25 [73:21], San Francisco Media

Po Piątą sięgnął także dyrygent, dla którego repertuar ten jest znacznie mniej oczywisty, a mianowicie Roger Norrington. Artysta ten zarejestrował dzieło Mahlera z Radio Sinfonieorchester Stuttgart des SWR w 2006 roku.  Już pierwsze ogniwo wyraźnie zdradza, że „interpretacja” ta będzie katastrofą. Składa się na to kilka czynników. Pominę już takie rzeczy, jak dziwne balanse pomiędzy grupami instrumentalnymi czy zupełny brak vibrata (nawet w miejscach, w których Mahler wpisał molto espressivo – niczego takiego tutaj nie uświadczycie). Najgorszym grzechem Norringtona jest całkowita, absolutna sztywność tempa i nieumiejętność (czy też niechęć) do wprowadzenia jakichkolwiek subtelności pod względem barwy czy ekspresji. To muzyka, która aż prosi się o rubato tu & ówdzie, o iskrę, odrobinę szaleństwa. A gdzie tam – Norrington prowadzi orkiestrę niczym kapral musztrę, nic więc dziwnego, że ta gra bez entuzjazmu i bez zrozumienia. Marsz prezentowany w ten estetyce jest po prostu straszny, a nie pomaga tu głucha akustyka sali, w której dokonano nagrania.
To samo z drugim ogniwem. Żadnego suspensu, żadnych kontrastów, żadnej szarpaniny pomiędzy desperacją a nadzieją. Nic, jeno nuty, wygrywane równo, metronomicznie, bez zrozumienia stylu i zawartości emocjonalnej. To jest po prostu straszne, a najgorsze są w tym wszystkim smyczki, suche i cienkie jak w najgorszym koszmarze.
Tak samo jest w Scherzo. Nie ma tu żadnej ekspresji, są tylko nuty – wystukane sucho i bez życia. Uwagę zwraca piszcząco-kwiczące drewno.
O ile to, co wydarzyło się do tej pory było straszne, to Adagietto jest wręcz koszmarne. Żadnego wyrazu, żadnej ekspresji, żadnego żaru, żadnego zawahania, żadnej wibracji. Tyle tu namiętności co w zasuszonej mumii.
Finał? Zero emocji, humoru, żartu. Same nuty. Nie rozumiem tej owacji na koniec.
Piąta Norringtona (Borringtona?) o niczym nie opowiada. To gołe nuty, grane sucho, bez uczucia, bez entuzjazmu i, co chyba najgorsze, bez sensu. To nagranie jest w całości ohydne. Nie ma w nim nic, na co warto zwrócić uwagę. Nigdy nie zrozumiem po co ten dyrygent zabrał się za utwór, którego kompletnie nie rozumiał i nie czuł. Tego nie da się słuchać na trzeźwo.

Sir Roger Norrington, Radio Sinfonieorchester Stuttgart des SWR, 2006, I – 11:33, II – 14:25, III – 17:18, IV – 8:54, V – 15:54 [68:04], Hänssler

Estoński Maestro Neeme Järvi nagrał swoją Piątą ze Scottish National Orchestra dla wytwórni Chandos. Marsz jest obiecujący – ponury, ekspresyjny, mroczny, z doskonale wydobytym brzmieniem tam-tamu i ciężkim, smolistym brzmieniem smyczków. Podobał mi się także sposób, w jaki dyrygent kontrastował ze sobą poszczególne sekcje, a także jak wydobył pastiszowy charakter muzyki w powrocie tematu marsza po triu. Świetnie zrobione!
Na brak mocnych wrażeń nie można narzekać także w części drugiej, w której orkiestra gra ile tylko fabryka dała. Jest w tym wykonaniu wiele rozmachu, siły i energii. Jednak kiedy trzeba Järvi potrafi powściągnąć się i odnaleźć w muzyce także liryzm i desperację.
Pozytywnie zaskakuje Scherzo, które także jest doskonale wykonane. Dużo w nim lekkości i wdzięku, a także niezbędnego rozmachu i doskonale oddanych elementów tańca śmierci.
Adagietto jest dość powolne, ale jednocześnie lekkie. Pozostawia po sobie neutralne wrażenie, choć nie jest beznadziejne, a na pewno o niebo lepsze od tego z albumów Rattle’a czy Norringtona.
Wreszcie finał – lekki, dowcipny i pełen energii. Jest także wykonany bardzo klarownie, co jest przecież ważne w dziele, w którym tak dużą rolę odgrywa polifonia.
Werdykt? Zaskakująco dobra interpretacja (biorąc pod uwagę, że Neeme Järviego z Mahlerem się przecież za bardzo nie kojarzy). Wszystko jest w niej na swoim miejscu, zrobione naturalnie, z energią, rozmachem i wyczuciem.

Neeme Järvi, Scottish National Orchestra, 1990, I – 13:04, II – 14:08, III – 18:11, IV – 10:46, V – 14:07 [70:20], Chandos

 

 

 

 

Także Zubin Mehta okazjonalnie sięga po dzieła Mahlera. Piątą nagrał trzy razy, a najbardziej znane z tych nagrań to drugie, zarejestrowane z Nowojorczykami w 1989 roku (pierwsze to rejestracja z Los Angeles Philharmonic Orchestra z 1976 i Bayerische Staatsorchester z 2008 roku). Tę swoją interpretację rozpoczyna Mehta powolnym, epickim i nieco mrocznym solo trąbki:

Główny materiał jest zaskakująco szybki, drapieżny i całkowicie pozbawiony sentymentalizmu. To nie jest obraz rozpaczy, a inicjacja energicznego działania. Mehta przypomina mi tutaj Barszaja. Gwałtownie wybuchające pierwsze trio jest tu logicznym następstwem tego, co działo się wcześniej. Brakuje mi tu jednak masy brzmienia, mocniej podkreślonych basów i brzmienia tam-tamu.
Druga część rozpoczyna się bardzo dobrze – słychać tutaj burczącą w tle blachę, która wzmaga napięcie. Później Mehta utrzymuje wartkie tempo, nie pozwala napięciu opaść, co jest trafną decyzją. Orkiestra gra z ostentacyjną wirtuozerią. Świetnie brzmią bulgoczące dęte drewniane w niskim rejestrze, po zamilknięciu których zapada nagle głucha cisza. Także później blacha zwraca na siebie uwagę – Mehta potrafi znakomicie wydobyć ją z brzmienia:

Późniejsze załamanie akcji jest zrobione ostro i dynamicznie, ale niestety tam-tam nie jest zbyt dobrze słyszalny:

Jednak im dalej w las – tym gorzej. Mehta prowadzi swoją znakomitą orkiestrę jak na autopilocie. Nic się w tej interpretacji nie zmienia – ani tempo, ani ekspresja. Dyrygent ciśnie do przodu, podczas gdy ta muzyka wymaga jednak dużo bardziej zniuansowanego podejścia.
Scherzo jest zagrane z blaskiem i wirtuozerią, nikogo też pewnie nie zdziwi że solo waltorni i w ogóle gra blachy wypada imponująco:

Ale większych zmian pod względem tempa czy ekspresji tu nie uświadczymy. Mehta jest cały czas middle on the road – nie za szybki, nie za wolny. W muzyce, która domaga się bardziej emocjonalnego podejścia taka interpretacja oznacza nudę.

Adagietto jest prowadzone dość powoli, ale Mehta utrzymuje z nim wartką narrację, nic za bardzo nie przeciąga ani nigdzie nie przyspiesza. Napięcia także nie ma tu zbyt wiele, chociaż nie da się zaprzeczyć że smyczki mają ładną barwę:

Finał ma swoje ładne momenty, jest klarowny i świetnie zagrany, ale też jednak dość prozaiczny. Samo zakończenie szybkie i dynamiczne, ale pozostawia duży niedosyt.

Z biegiem czasu moje zainteresowanie ustępowało miejsca irytacji i znużeniu. Czy to świetnie zagrana wersja? Tak. Czy to świetnie nagrana wersja? Nie, jakość dźwięku jest dość przeciętna. Czy to dobrze zinterpretowana Piąta? Nie, ta muzyka wymaga większej elastyczności emocjonalnej. Mehta to profesjonalista, poradził sobie z zadaniem od strony rzemiosła, stworzył dobry produkt, ale wciągającej opowieści wykreować nie zdołał. Jeśli komuś to wystarczy – to ok, ale ja do tego nagrania nie wrócę. Szkoda życia na przeciętnego, kwadratowego Mahlera, który w ogóle w głowie nie zostaje.

Zubin Mehta, New York Philharmonic, 1989, I – 11:38, II – 14:09, III – 18:06, IV – 10:59, V – 14:54 [69:48], Teldec

Po Piątą sięgnął także Gustavo Dudamel, który nagrał ją z Orquesta Sinfónica Simón Bolívar, czyli zespołem młodzieżowym. Początek brzmi dobrze – solo trąbki jest świetnie zagrane, tajemnicze, a też odrobinę retoryczne. Znakomicie brzmi też tam-tam. Dudamel prowadzi całość energicznie, choć smyczki brzmią momentami nazbyt rzewnie. A nie muszą, bo przecież muzyka sama jest rzewna, więc dorzewniać jej nie ma potrzeby. Pierwsze trio jest zrealizowane wybuchowo i plastycznie. Ale brakuje tu nieco głębi i tragizmu. To taki casualowy Mahler – lekki i bezpretensjonalny.
Początek drugiej części jest grany z impetem i temperamentem. Ale już drugi temat jest grany powierzchownie i bez szczególnego wyczucia stylu tej muzyki. Odcinki szybkie są agresywne i z tego względu brzmią dobrze (świetnie brzmią detale w rodzaju głuchych uderzeń bębna basowego), ale ponownie chciałoby się tu usłyszeć więcej głębi, tragizmu i wyczucia. Tutaj tymczasem dostajemy radosne i w sumie bezrefleksyjne łubu dubu.
W Scherzo takie podejście pasuje już bardziej, ale także tutaj próżno szukać jakiejś stylowości. Osobliwie brzmią zwłaszcza szybkie, powtarzane dźwięki grane przez drewno – jak miniaturowe fanfary. Wenezuelska orkiestra ma ładne, dźwięczne pizzicato, potrafi też grać miękko i delikatnie. Jednak to za mało, a wrażenie bezrefleksyjnej rąbanki pogłębia się.
Adagietto jest przyjemne, Dudamel dyryguje nim w wolnym tempie, a smyczki mają ciepłe, ekspresyjne brzmienie.
Finał rozpoczyna się obiecująco. Jest grany miękko i szybko, a także, co ważne, przejrzyście i czytelnie. Później narracja rozkręca się, a Dudamel prowadzi tę radosną muzykę lekko, z humorem i animuszem. Tutaj jego podejście sprawdza się idealnie. Kontrasty tempa i ekspresji są kapitalne – gdzie trzeba orkiestra gra powoli, z wyczuciem i uczuciem. Finałowy powrót chorału i coda – szybkie i bardzo ekscytujące!
Mam mieszane uczucia co do tego nagrania. Podobał mi się entuzjazm wykonawców i ich energia, wiele fragmentów drugiej części było rewelacyjnych, rewelacyjny jest cały finał. Pozostałe części mają swoje lepsze i słabsze momenty. Polecić można, ale z pewnymi zastrzeżeniami.

Gustavo Dudamel, Orquesta Sinfónica Simón Bolívar, 2006, I – 12:41, II – 14:27, III – 17:21, IV – 10:45, V – 14:08 [69:22], Deutsche Grammophon

Węgierski maestro Iván Fischer zarejestrował swoją Piątą we wrześniu 2012 roku z założoną przez siebie Budapest Festival Orchetra. Już od samego początku jasne jest, że mamy do czynienia z wersją suchą i sterylną, bardzo porządnicką, w stylu Bouleza. Orkiestra nie brzmi ani szczególnie ciężko ani żałobnie – jej brzmienie jest lekkie, a rejestr basowy nie został odpowiednio zaznaczony. Słabo słychać przez to tam-tam, słabo słychać przez to bęben basowy, a bez tych dwóch instrumentów pierwsze ogniwo Piątej wiele traci. Gra orkiestry jest bez wątpienia piękna i niezwykle dopracowana pod względem przejrzystości, artykulacji i krągłości brzmienia, ale nie o to w tej muzyce chodzi. Nawet we fragmentach takich jak pierwsze trio Fischer trzyma wszystko w garści, kontroluje każdą nutę, pozbawiającym tym samym brzmienie spontaniczności:

Mało jest w tym muzykowaniu spontaniczności i namiętności, choć doceniam piękno brzmienia. Rozpoczęcie drugiego ogniwa jest blade i bezbarwne, nie ma w nim za gorsz furii, jeno pedantyczne pilnowanie każdej nuty:

Piękno brzmienia w wolnych fragmentach to dla tej muzyki za mało. Staje się blada i brakuje jej wyrazu. Fischer obsesyjnie kontroluje każdy aspekt muzyki, która staje się lodowato chłodna. Kulminacja, choć zagrana przez blachę przepięknie, przechodzi bez echa i nie robi na słuchającym żadnego wrażenia.
W trzeciej części uwagę zwracają piękne solówki drewna i blachy – waltornia gra z delikatną wibracją, co daje ciekawy efekt. Część ta grana jest przepięknie, rzecz w tym jednak, że nie kontrastuje z tym, co było poprzednio. Dobre wyobrażenie o całości daje ten odcinek tutti:

Adagietto wypada bardzo dobrze, Fischer prowadzi je delikatnie i zmysłowo, od czasu do czasu wzbogacając brzmienie glissandami:

Znakomicie wypada przejście od części wolnej do finału, bowiem pierwszy dźwięk waltorni jest cichy i mocno wydłużony, przez co te dwie części są ze sobą niejako sklejone, o co zresztą Mahlerowi przecież chodziło:

Ogniwo to prowadzone jest jednak dość powoli i ostrożnie, nie jest ani radosne (giocoso!) ani żywe (frisch!), ale za to przejrzyste i klarowne.

Sposób, w jaki Fischer traktuje tę muzykę, jest dla mnie chłodny i nienaturalny. Nie wydobywa jej zalet, nie czyta pomiędzy wierszami. Poleruje powierzchnię i z maniakalnym uporem, jak na control freaka przystało, dba o to, aby żadna nuta nie znalazła się przypadkiem poza jego kontrolą. Wszystko jest tu ściśnięte, zduszone i kwadratowe. Z tego to względu jego wersja jest prozaiczna i potwornie nudna.

Iván Fischer, Budapest Festival Orchetra, 2012, I – 12:58, II – 15:08, III – 19:39, IV – 10:42, V – 15:43 [74:12], Channel Classics

 

 

 

 

Wersja Riccarda Chailly’ego z Concertgebouw z pewnością nie zawiedzie tych, dla których liczy się świetna gra orkiestry i znakomitej jakości dźwięk. Już pierwsze tutti wgniata słuchającego w fotel, znakomity jest tu rejestr basowy, gdzie świetnie słychać tam-tam i bęben basowy. Pozytywnego wrażenia dopełniają ostre akcenty rytmiczne. Świetnie brzmi powrót głównego materiału po pierwszym triu, znakomita blach i świetnie podkreślona perkusja:

Chailly świetnie wydobywa z brzmienia dęte drewniane, co dodaje muzyce dużo charakteru. Klimatyczne, pełne napięcia zakończenie.
W drugiej części uwagę zwraca gęste, jędrne brzmienie orkiestry, które sprawia że znakomicie słucha się też odcinków wyciszonych i refleksyjnych. Te gwałtowne są potraktowane dość łagodnie, a Chailly nie umie porwać ze sobą orkiestry jak niektórzy inni dyrygenci. Słychać to zwłaszcza w pospiesznie przegranym chorale i pobieżnie potraktowanej kulminacji:

W trzecim ogniwie zwraca uwagę jakość gry dętych blaszanych. Ich brzmienie jest subtelne, delikatne, nieco rozwibrowane. Z tego powodu odcinki powolne, liryczne zyskują wiele charakteru. Świetnie brzmi soczyste tutti:

Adagietto jest łagodne i liryczne, od strony wykonawczej świetne, od interpretacyjnej – dość blade.

Podobnie jest z finałem – wiele tu ciekawych detali, świetne są charakterne wtręty drewna i śpiewna gra smyczków, ale nie ma tu poczucia, że wszystko to połączone jest jakąś spinającą wszystko ideą. Zakończenie brzmi dobrze, więc jeśli ktoś wcześniej trochę przyśnie i obudzi się dopiero teraz, to nie będzie zawiedziony:

Chailly to dobry detalista, ale kiepski dramaturg. Wyciąga z brzmienia ciekawe szczegóły, które same w sobie są ciekawe, ale nie spinają się one w spójną dramatyczną opowieść. Dłubie w brzmieniu, ale całość jest pokawałkowana i niezbyt ciekawa. Jakość gry orkiestry jest wyjątkowa (to jednak Concertgebouw!), tak samo realizacja nagrania.

Riccardo Chailly, Concertgebouw, 1998, I – 12:52, II – 14:58, III – 17:45, IV – 10:18, V – 15:27 [71:20], Decca

 

O nudnawej i niczym specjalnym się nie wyróżniającej interpretacji Semyona Bychkova pisałem już szczegółowo (link TUTAJ). Nie mam nic więcej do dodania. To orkiestra robi tu robotę, on zaś nie ma w tym dziele nic do powiedzenia.

 

 

 

 

 

 

Semyon Bychkov, Czech Philharmonic Orchestra, 2021, I – 13:11, II – 15:30, III – 17:52, IV – 9:06, V – 15:58 [71:44], Pentatone

Najlepsze Piąte? Dla mnie to osiem wersji:
Claudio Abbado (z CSO), Rudolf Barshai, Leonard Bernstein (DG), Gary Bertini, Neeme Järvi, James Levine, Klaus Tennstedt (LPO, 1978), Antoni Wit.
Drugi krąg – czyli interpretacje ekscentryczne i/lub historyczne. Wybrałem aż 11 znakomitych wersji:
Drugi krąg: Scherchen (1953, 1965), Horenstein (z LSO), Barbirolli, Shipway, Tilson Thomas, Maderna, Kubelik (wersja live 1981), Rosbaud, Karajan (wersje live z 1973 & 1978).

 

Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.