W Londynie siedzibę mają cztery znakomite orkiestry symfoniczne – Philharmonia Orchestra, London Symphony Orchestra, London Philharmonic Orchestra i, last but not least, Royal Philharmonic Orchestra. Historia ostatniego z tych zespołów sięga roku 1946, kiedy utworzył go znakomity angielski dyrygent i impresario sir Thomas Beecham. To pod jego batutą orkiestra dokonała pierwszych nagrań, które nadal są wznawiane i cieszą się wielką popularnością wśród słuchaczy. Obecnym szefem artystycznym zespołu jest Vasily Petrenko, dyrygent znany przede wszystkim z nagrań muzyki Szostakowicza, Rachmaninowa czy Czajkowskiego. Podczas europejskiej trasy koncertowej orkiestra zawitała także do Polski, występując we Wrocławiu (NFM), Krakowie (ICE) i Bielsku-Białej (Cavatina Hall).
Koncert rozpoczęło dzieło nieoczywiste: uwertura Faust Richarda Wagnera. Należy ona do utworów wykonywanych jedynie okazjonalnie. Początkowo kompozytor planował napisanie symfonii na podstawie dramatu Goethego, jednak ostatecznie zaniechał tego pomysłu. A szkoda, bo mogło powstać ciekawe i niebanalne dzieło. Na uwerturą biedził się Wagner bardzo długo – jej ostateczna wersja powstała dopiero po 16 latach. Muzykolog czy krytyk może mieć wątpliwości czy trud się opłacił, wrocławska publiczność nie miała jednak wątpliwości, że wykonanie tego krótkiego dzieła było pierwszorzędne. Przepięknie, barwnie zabrzmiał kwintet, zwłaszcza wiolonczele i kontrabasy w mrocznym wstępie. Także drewno pokazało się od jak najlepszej strony – również brzmiało barwnie, równo, czysto i soczyście. Odstawała od tych dwóch grup jedynie blacha, która miała nieco matową barwę dźwięku.
Macedoński pianista Simon Trpčeski ma już na koncie współpracę z Petrenką. Panowie nagrali razem cykl koncertów fortepianowych Rachmaninowa (+ Rapsodię na temat Paganiniego), znają się więc i cenią. Jeśli chodzi o drugi utwór w programie to wybór padł na dzieło o wiele bardziej znane niż uwertura Wagnera, mianowicie na Koncert a-moll Edvarda Griega. Wykonanie było nierówne. Uwagę zwracała barwność i soczystość brzmienia orkiestry, którą Petrenko prowadził ujmująco naturalnie. Przepięknie wypadły wiolonczele, a nawet takie pozornie nieistotne detale jak dźwięczne pizzicato smyczków. Słabym ogniwem był jednak Trpčeski, który wydawał się nie mieć pojęcia co chce w swojej interpretacji przekazać. Grał dość powoli, dźwiękiem matowym, zamazując niektóre detale i pomijając akcenty rytmiczne, co dawało rezultat bezbarwny i dość nudny. Nie pomogło podskakiwanie na taborecie, wymachiwanie nogami i afektowane wznoszenie oczu ku górze (być może w poszukiwaniu natchnienia) – ten Grieg nie był udany. Dobrze brzmiała część wolna, którą pianista zagrał delikatnie i perliście. Koncert RPO zebrał dość specyficzną i raczej przygodną publiczność, która po pierwszej części zerwała się do oklasków. Artyści zdecydowali więc zagrać drugą i trzecią część attacca, co było dobrą decyzją. Na bis Trpčeski zagrał razem z koncertmistrzem grupy wiolonczel wolną część z Sonaty Chopina. Także to była dobra decyzja, gdyż nie musieliśmy słuchać jego gry solo.
Koncert zwieńczyło wykonanie II Symfonii Jeana Sibeliusa. Jest to utwór, którego wybór może zadziwić, nie jest to bowiem orkiestrowy fajerwerk w rodzaju dzieł Richarda Straussa czy Mahlera. To bardziej utwór dla dyrygenta, okazja do pokazania, w jaki sposób kapelmistrz myśli formą, czy jest w stanie utrzymać ciągłość narracji, właściwy poziom napięcia, czy myśli o utworze całościowo? To trudne dzieło, na którym wielu dyrygentów połamało sobie batuty. Niestety, wydarzyło się tak również we Wrocławiu. Koncepcja Petrenki była chybiona, a utwór cierpiał w jego wykonaniu na chorobę, którą określić można mianem fragmentozy przewlekłej. Każdy odcinek był tam z innej parafii, nie łączył się płynnie z tym co go poprzedzało ani z tym co następowało po nim. Pierwsza część rozpoczęła się obiecująco, ale prędka rozpadła się i zdechła. Zamiast pozwolić muzyce płynąć Petrenko zaczął bawić się w mikrozarządzanie i „interpretowanie” każdego taktu i każdej frazy. Najgorzej było w odcinkach lirycznych, w których ruch kompletnie ustawał, puls zamierał, a dyrygent czule pieścił każdą frazę. Dla tej dramatycznej, ascetycznej i surowej muzyki było to absolutnie zabójcze. Część druga rozpoczęła się attacca. Usłyszeliśmy tu ponownie wspaniałą grę drewna i dźwięczne pizzicato. Petrence udawało się także okazjonalnie poderwać orkiestrę do bardziej dynamicznej gry, szkopuł w tym, że kiedy narracja uspokajała się to wszystko się rozchodziło, a na domiar złego pełno tam było emfatycznych pauz, które dodatkowo powstrzymywały przepływ muzyki. Po części wolnej nastąpiła pauza, co ponownie sprowokowało publiczność do oklasków. Część szybka brzmiała dość skromnie – choć tempo było dobrze dobrane to wyraźnie brakowało tam energii i zapamiętania. Trio było ponownie oddzielone od głównego materiału emfatycznymi pauzami, było też niestety za wolne, a powrót głównego materiału był słabo zaznaczony. Finał fatalny. Wydawał się trwać w nieskończoność, matowa blacha brzmiała skromnie i niemrawo, a Petrenko nie umiał ogarnąć formy i poderwać orkiestry do bardziej ognistej gry, udowadniając w brawurowy sposób, że Sibelius to bardzo trudny kompozytor i że nie każdy dyrygent powinien brać się za wykonywanie jego muzyki. Popisywał się też w czasie dyrygowania, ale jego wygibasy w żaden sposób nie pomogły muzyce. Niemniej jednak zamierzony efekt chyba osiągnęły, bo owacja była długa i głośna. A teraz trochę o zaletach tego wykonania: smyczki miały piękną barwę, frazowały w pełen uczucia i wyczucia sposób. Cudowne było drewno – takie fragmenty jak solówka fagotu w drugiej części czy delikatne tryle w pierwszym ogniwie mocno zapadały w pamięć. Także blacha swoje bardzo dobre, a nawet znakomite momenty – przepiękne były sola trąbki w drugiej i czwartej części. Orkiestra jest więc znakomita i ma ogromny potencjał. Jednak zdecydowanie wolałbym usłyszeć ją grającą pod batutą kogoś, kto ma w sobie więcej pokory i wie, kiedy zejść muzyce z drogi. Trochę szkoda, że tak to wyszło, bo domyślam się że wybór Drugiej Sibeliusa był gestem w stronę tradycji – był to w końcu jeden z pierwszych utworów, jakie ze swoją nową orkiestrą zarejestrował Beecham w listopadzie 1946 roku.
Na bis zabrzmiał Taniec węgierski nr 6 Brahmsa, wykonany efekciarsko i z ekstremalnymi zmianami tempa. Jest to jednak taki typ muzyki, który jest w stanie wybaczyć wykonawcom taki poziom luzu. Sibelius nie był tak łaskawy.
foto. Karol Sokołowski / NFM
Zrealizowano w ramach stypendium Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego