Symfonie Heitora Villa-Lobosa

Pomimo tego że Heitor Villa-Lobos (1887-1959) jest najbardziej znanym brazylijskim kompozytorem tworzącym w XX wieku to jego kompozycje względnie rzadko trafiają do programów koncertów. Także nagrań jego dzieł nie jest jakoś wybitnie dużo. Chcąc poszerzyć horyzonty zainteresowałem się wydany przez Naxos kompletem jego symfonii, zarejestrowanym pod batutą Isaaca Karabtchevskiego. Ten urodzony w 1934 roku w São Paulo dyrygent o korzeniach żydowsko-rosyjskich nie jest niestety postacią szczególnie znaną. Pomimo upływu wielu lat bardzo dobrze pamiętam jego koncert w Filharmonii Narodowej podczas którego poprowadził IX Symfonię Mahlera. Słyszałem wtedy to dzieło na żywo po raz pierwszy i indywidualna, ciekawa, a momentami nawet ekstremalna koncepcja tego dyrygenta silnie utkwiła mi w pamięci. Gdybym miał szukać jakichś analogii z tym, co usłyszałem później z płyt, to wykonanie Bruno Maderny było chyba najbliższe koncepcji Karabtchevskiego. Z tym większym zainteresowaniem zająłem się złożonym z sześciu krążków albumem, zawierającym wszystkie zachowane (o czym za chwilę) symfonie Villa-Lobosa.

I Symfonia ukończona została w 1916 roku. Ma budowę dość konwencjonalną – składa się z czterech części – szybkiej, wolnej, scherza i szybkiego finału. Nie jest to arcydzieło, ale raczej wprawka zdolnego adepta kompozycji, zainteresowanego muzycznymi nowalijkami. Jeśli o kolorystykę idzie to spośród czterech ogniw wyróżnia się trzecie – perliste, jasne, migotliwe, pełne ruchu. Dobrze brzmi też zakończenie – barwnie instrumentowane z udziałem tam-tamu i bębna basowego. Symfonia nosi podtytuł O Imprevisto (Nieprzewidziane). Kompozytor stworzył rodzaj scenariusza lub programu do tej symfonii – jest on jednak tak niedorzeczny i pozbawiony elementarnej logiki, że nie ma co zawracać nim sobie głowy, podobnie zresztą jak całą symfonią.
Druga z 1917 roku jest lepsza. Także składa się z czterech części, ale tym razem kolejność środkowych jest odwrócona (najpierw szybka, potem wolna). Nosi podtytuł Ascensão (Wniebowstąpienie), co tłumaczy dlaczego tyle tu motywów o kierunku wznoszącym, które łatwo wyłapać. Instrumentacja jest barwna i jasno pokazuje jak bardzo Villa-Lobos był na tym etapie pod wpływem twórców francuskich, zwłaszcza d’Indy’ego, u którego studiował. Zabawne jest jak bardzo autor książeczki z jednej strony z maniakalnym uporem podkreśla oryginalność i niezależność języka muzycznego Villa-Lobosa, by w kolejnym zdaniu wymieniać twórców, z których dzieł czerpał. Wymienia się tu wspomnianego już d’Indy’ego, Debussy’ego, Wagnera, Pucciniego, Rimskiego-Korsakowa, Dukasa, Beethovena, Musorgskiego, a nawet Sibeliusa i Chopina. Zaiste, rodziny kilku z wymienionych powyżej dżentelmenów koniecznie powinny zgłosić się po tantiemy z wykonań tych dwóch symfonii Villa-Lobosa. Początek przygody z symfoniką brazylijskiego twórcy nie jest więc obiecujący.

Programowe są także dwie następne symfonie, zatytułowane kolejno A Guerra (Wojna) i A Vitória (Zwycięstwo). Obie ukończone zostały w 1919 roku. Tytuły ogniw pierwszej z nich to A vida e o labor (Życie i praca), Intrigas e cochichos (Intrygi i plotki), Sofrimento (Cierpienie) oraz A batalha (Bitwa). W pierwszym z nich pojawia się cytat z Marsylianki, który powróci także w finałowej batalii, która jest najciekawszym i najbardziej barwnym ogniwem dzieła. Dużo tu perkusji, a brzmienie wielkiej orkiestry wzbogacone zostało przez dodanie fortepianu. Można także wykorzystać chór, z opcji tej jednak wykonawcy tutaj nie skorzystali. Podpórką do tej (i dwóch kolejnych symfonii) były pisma historyka Luísa Gastão d’Escragnolle Dórii, którego autor książeczki zbeształ za infantylizm, który sprawia, że dzieła jego nadają się co najwyżej dla licealistów. Dziwnymi drogami chodzą inspiracje kompozytorów! Symfonia poświęcona zwycięstwu (a zatem Czwarta) jest nadzwyczaj bogato instrumentowana – w obsadzie znajdują się m.in. cztery saksofony (sopranowy, altowy, tenorowy i basowy), cztery waltornie, cztery trąbki, cztery puzony, fortepian, dwie harfy, a wśród instrumentów perkusyjnych znajdziemy (oprócz standardowych takich jak talerze, tam-tam czy ksylofon) takie jak chocalho czy sistrum. Jest tu także dodatkowy zespół dęty z saksofonami, kornetami, trąbkami sygnałowymi, eufoniami, sakshornami i dodatkowymi puzonami. Dochodzą one do głosu w finale. Czy ich pojawienie się cokolwiek zmienia, czy wnosi jakąś wartość do tej muzyki? Niestety nie. Można tę symfonię podsumować tytułem jednej z komedii Szekspira: Much ado about nothing. Autor książeczki nadal w formie. Do listy inspiracji najbardziej oryginalnego z oryginalnych dodał tym razem Borodina, Skriabina, Respighiego oraz Florenta Schmitta. Robi się coraz ciekawiej! O wieńczącej tę nieoficjalną trylogię V Symfonii A Paz (Pokój) nie da się nic powiedzieć, gdyż zaginęła.

W tym momencie Villa-Lobos zrobił sobie trwającą 25 lat przerwę w pisaniu symfonii. Szósta, nosząca podtytuł Sobre a linha das montanhas do Brasil (Nad linią gór Brazylii), powstała w 1944 toku. Pomysł był ciekawy, kompozytor opracował bowiem główną myśl muzyczną na podstawie zdjęcia górskiego grzbietu Serra dos Órgãos (z wybitnym i bardzo charakterystycznym szczytem Dedo de Deus – Palec Boga). Artysta stworzył graf, a później melodię. Różnice wysokości zostały odwzorowane przez skoki interwałowe. Villa-Lobos ten sposób komponowania określił mianem milimetrazação (milimetryzacja). Pomimo potencjalnie ciekawego tematu nie jest to niestety kompozycja zbyt zajmująca. Dużo w niej wrzawy i zgiełku, a treści muzycznej bardzo niewiele, przez co dzieło nuży i dłuży się, chociaż nie trwa nawet pół godziny. Znacznie ciekawsza okazuje się VII Symfonia z 1945 roku. Tutaj nareszcie kompozytor wydaje się mówić w pełni własnym głosem. Muzyka jest zajmująca, niebanalna i intrygująca. Odnosi się to zarówno do dysonansowej harmoniki, jak i ciekawej orkiestracji (wystarczy posłuchać tuby w części pierwszej!) oraz wciągającej, pełnej inwencji narracji. Dużo tu także perkusji, która ma co robić, dając w efekcie brzmienia czasem szkliste, migotliwe, czasem zaś muskularne i potężne (jest tu zarówno czelesta, jak i ksylofon oraz wibrafon). Kompozytor z upodobaniem stosuje też rozmaite orkiestrowe efekty specjalne (długie glissanda smyczków), co tylko uatrakcyjnia narrację. W obsadzie znajduje się także novachord, jeden z pierwszych instrumentów elektronicznych. Dzieło to ma podtytuł Odisséia da paz (Odyseja pokoju), który wszakże nic nie wnosi i nie ma większego znaczenia. Najważniejsze jest to, że tutaj w końcu słychać, że muzykę tę napisał Villa-Lobos.

Czwarta płyta zawiera trzy symfonie – Ósmą, DziewiątąJedenastą. Wszystkie są dziełami dość krótkimi (pierwsza z nich trwa 24, kolejna 21, a ostatnia 27 minut), napisanymi pomiędzy 1950 a 1955 rokiem. To Villa-Lobos neoklasycyzujący, który co prawda odrzucił egzotyczną tematykę i stylizowanie brazylijskiej muzyki ludowej, ale jego muzyka nie straciła nic z dawnej barwności. Słychać to w kulminacjach wolnej części Ósmej, orkiestrowanych z udziałem tam-tamu, słychać i w lekkim, dowcipnym Allegretto scherzando, czyli w ogniwie trzecim. To wyraziste dzieło, w którym kompozytor zaczyna przyglądać się neoklasycznym osiągnięciom Strawińskiego, wyciągając z nich jednakże autorskie wnioski. Jest to dzieło dość lakoniczne i pozbawione programowych odniesień. Jeszcze bardziej skondensowana jest Dziewiąta, w której Villa-Lobos poszedł dokładnie w tym samym kierunku co Szostakowicz. Uciekł od patosu i pretensji porównań z oznaczoną tym samym numerem symfonią Beethovena i stworzył najkrótszą ze swoich symfonii. Ponownie jest to dzieło barwne, z orkiestrowane z dużym udziałem perkusji, pełne motorycznej rytmiki, a co za tym idzie – także energii. Słychać to zwłaszcza w trzecim ogniwie, które ponownie jest barwne i efektowne. Także Jedenasta jest skupiona, ale także, co dość zaskakujące, lakoniczna pod względem wyrazu i nie tak barwnie orkiestrowana jak dwie poprzednie symfonie. I chyba nie do końca jest też tak atrakcyjna jak one.

Piąty krążek w całości zajmuje X Symfonia o podtytule Ameríndia. Sumé Pater Patrium (Sumé, ojciec ojców). O ile Dziewiąta była rozmiarami dość skromna, o tyle w Dziesiątej Villa-Lobos odbił to sobie, tworząc najdłuższe ze swoich dzieł w tym gatunku. Jest to też jedyna jego symfonia wokalno-instrumentalna, twórca przewidział tu bowiem udział chóru oraz trzech męskich głosów solowych (tenor, baryton i bas). Okazją do skomponowania tego dzieła była obchodzona w 1954 roku czterechsetna rocznica założenia São Paulo. Symfonia powstała już kilka lat wcześniej, w 1952-1953 roku i składa się z pięciu ogniw. Ich tytuły brzmią następująco:
I. A terra e os seres (Ziemia i jej stworzenia)
II. Grito de guerra (Okrzyk wojenny)
III. Iurupichuna
IV. A voz da terra e a aparição de Anchieta (Głos ziemi i pojawienie się ojca Anchiety)
V. Poco allegro
Mamy tu nieprawdopodobny wręcz miks rozmaitych wątków. Z jednej strony pojawiają się elementy związane z kulturą rdzennych mieszkańców Ameryki Południowej. Wspomniany w podtytule Sumé był bóstwem w kulturze Indian Tamoyo. Uważano go za stwórcę praw, nauczyciela rolnictwa. Villa-Lobos połączył jego postać z jezuitą José de Anchietą, fundatorem wioski, która przekształciła się później w São Paulo. Eklektyczna jest też muzyka. Część pierwsza jest czysto orkiestrowym wstępem, ogniwo drugie, pomimo bojowego tytułu, jest bardzo łagodne, jest raczej lamentem z użyciem wokalizującego, potraktowanego kolorystycznie chóru. Następnie mamy krótkie scherzo, bardzo rozbudowane ogniwo czwarte, a w końcu finał o charakterze triumfalnej apoteozy. Obsada jest ogromna – mamy tu podwójne (a czasami potrójne) drewno, poczwórną blachę, mnóstwo instrumentów perkusyjnych (w tym m.in. bęben strunowy, talerze, tam-tam, gong, kotły, ksylofon, marimba, czelesta), a także harfy, fortepian, organy i oczywiście smyczki. Całość jest dość pstrokata, poszczególne wątki zaczerpnięte z pism jezuity pozszywane są dość grubymi nićmi z elementami indiańskimi. Pstrokata jest także sama muzyka, ale ta pstrokatość dodaje jej też uroku i atrakcyjności.

Ostatni krążek otwiera bardzo dobre nagranie poematu symfonicznego Uirapurú. Pisałem już o interpretacji tego wybitnego dzieła (link TUTAJ), nadmienię tylko, że przez rok, kiedy utworu nie słuchałem, nie stracił on nic ze świeżości i oryginalności. To kapitalne dzieło, którego poznanie bardzo gorąco polecam. XII Symfonia powstała w 1957 roku, dwa lata przed śmiercią kompozytora. Trwa 24 minuty i podzielona jest na cztery ogniwa, zgodnie z tradycyjnym schematem formalnym. To muzyka pełna energii i animuszu, barwna i pełna życia. Część druga, Adagio, wyróżnia się spośród kompozycji Villa-Lobosa poważnym, niemal surowym charakterem. Owa surowość podkreślana jest też przez fakturę – poszczególne instrumenty grają tu albo solo, albo w niewielkich, starannie dobranych zestawieniach. Bardzo krótkie, efektowne i barwnie instrumentowane Scherzo prowadzi do finału. To przebojowe rondo z marszowym, quasi-wojskowym tematem. Krążek wieńczy świecka kantata Mandu-Çarará z 1940 roku, o tematyce zaczerpniętej z indiańskich legend. Tytułowy bohater jest bogiem tańca, którego poszukują zagubione w dżungli dzieci. Łapie je jednak bóstwo lasu – Curupira, które zamierza je pożreć. Dzieciom jednak udaje się zabić żonę bóstwa, posiekać ją i wrzucić do kotła. Dzieci uciekają, a nieświadomy niczego Curupira zjada zawartość kotła i w pewnym momencie orientuje się, kogo je, co bardzo go smuci (nic dziwnego!). Dzieci tymczasem odnajdują boga tańca i wszystko kończy się pełnym radości tańcem. Urocza treść. Sama muzyka jest zajmująca, sugestywna (słuchając jej można sobie wyobrazić co się dzieje), a język muzyczny jest podobny do tego zastosowanego w Uirapurú. Mnóstwo tu perkusji, ostrych, wyrazistych rytmów, a kompozytor z rozmachem maluje dźwiękami obraz tętniącej życiem dżungli.

Słuchanie muzyki Villa-Lobosa w większych ilościach jest jak odbieranie przemówienia kogoś, kto mówi do słuchaczy w języku co prawda im znanym, ale stentorowym głosem, używając jakiegoś osobliwego dialektu. Zdania co prawda są zrozumiałe, ale sposób ich łączenia jest niekiedy tak osobliwy, że traci się sens wypowiedzi i chęć do tego, aby w ogóle się go doszukiwać. Mnie osobiście najbardziej przypadły do gustu późne symfonie Villa-Lobosa – Siódma, Ósma, Dziewiąta, JedenastaDwunasta, a także Mandu-Çarará. O Uirapurú nawet nie wspominam, bo to bezdyskusyjny majstersztyk. A wcześniejsze symfonie? Wydały mi się zbyt eklektyczne i przegadane. Mają swoje dobre momenty (ma je też Dziesiąta), ale w ogólnym rozrachunku pozostawiają wrażenie przesytu efektów przy niedostatku treści. Wykonania są bardzo dobre, znakomita jest też jakość dźwięku, a Isaac Karabtchevski prowadzi tę muzykę z wyobraźnią i werwą, choć dla porządku wspomnieć trzeba, że São Paulo Symphony Orchestra nie jest najlepszą orkiestrą świata. Ale muzycy dobrze czują tę muzykę i potrafią zagrać ją z pełnym przekonaniem, a o to przecież chodzi.

 

Heitor Villa-Lobos

Complete Symphonies

São Paulo Symphony Orchestra
Isaac Karabtchevsky – dyrygent

Naxos

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.