Urodzony w 1900 roku w Łodzi w rodzinie bogatych żydowskich włókniarzy Paul Kletzki (a właściwie Paweł Klecki) należał do najbardziej rozpoznawalnych polskich dyrygentów XX wieku. Jest jednak w swej ojczyźnie postacią względnie mało rozpoznawalną i popularną. Przyczyna jest dość banalna – karierę robił za granicą, a do Polski zaglądał jedynie okazjonalnie. Fascynacja muzyką zaczęła się u niego od gry na skrzypcach. Kletzkiemu musiało iść dobrze, bo w wieku 15 lat zaangażowano go do grania w miejscowej orkiestrze, z którą występował też czasem jako solista. Później jego kariera potoczyła się błyskawicznie. Opuścił Łódź i trafił do warszawskiego konserwatorium, gdzie studiował kompozycję u Juliusza Wertheima i dyrygenturę u Emila Młynarskiego (a oprócz tego także filozofię na Uniwersytecie Warszawskim). Dzięki koneksjom pierwszego z tych artystów w 1924 roku trafił do Berlina, gdzie nawiązał znajomość z Wilhelmem Furtwänglerem, który stał się jego mentorem. Rok później Kletzki zadebiutował z orkiestrą Berliner Philharmoniker. W 1933 roku miał objąć stanowisko dyrygenta tej orkiestry, a jego pierwsza seria koncertów zawierać miała wszystkie symfonie Ludwiga van Beethovena. Planom tym stanęło na drodze dojście Hitlera do władzy. Kletzki wyjechał do Mediolanu, a kiedy i tam klimat polityczny okazał się niesprzyjający, opuścił Italię i trafił do ZSRR, gdzie na krótko objął kierownictwo filharmonii w Charkowie. Jego pobyt tam trwał jednak krótko, a tym razem artysta trafił do Szwajcarii i otrzymał obywatelstwo tego kraju. Na zaproszenie Ernesta Ansermeta zadebiutował z Orchestre de la Suisse Romande, a w 1946 roku Arturo Toscanini zaproponował mu udział w koncertach inaugurujących powojenną działalność La Scali. Był szefem Royal Liverpool Philharmonic Orchestra (1954-1955), Dallas Symphony Orchestra (1958-1961) oraz wspomnianej już Orchestre de la Suisse Romande (1967-1970). Występował z Philadelphia Orchestra, Cleveland Orchestra, nagrywał z Philharmonia Orchestra i z Wiener Philharmoniker, był także pierwszym dyrygentem, który dokonał nagrań z Israel Philharmonic Orchestra w 1954 roku. Szczególnie znany był z interpretacji dzieł Mahlera – to właśnie jego symfonie (Pierwszą i Dziewiątą) nagrał z IPO, był pierwszym dyrygentem, który nagrał Czwartą w stereo, to właśnie pod jego dyrekcją dokonano też w 1968 roku bodajże pierwszego nagrania utworu tego kompozytora z polską orkiestrą (był to obecny NOSPR, wówczas WOSPR). Ale to nie na Mahlera zwracam teraz Waszą uwagę, a na Beethovena i na wszystkie jego symfonie, nagrane w latach 1965-1968 w praskim Rudolfinum z Orkiestrą Filharmonii Czeskiej. Był to bodajże pierwszy w historii fonografii cykl symfonii tego twórcy, zarejestrowany pod batutą polskiego dyrygenta. Niektóre z nich nagrał wcześniej Artur Rodziński, ale to Kleckiemu przypada palma pierwszeństwa jeśli chodzi o komplet. Później nagrano jeszcze dwa cykle pod batutą polskich dyrygentów – jeden (bodajże jedyny w całości polski) z Orkiestrą Filharmonii Narodowej i Kazimierzem Kordem i drugi z Saarbrücken Radio Symphony Orchestra i Stanisławem Skrowaczewskim.
Pierwszą rzeczą, która zwraca uwagę przy słuchaniu tych rejestracji, jest dźwięk Orkiestry Filharmonii Czeskiej. Jest jedyny w swoim rodzaju, a przy tym kompletnie odmienny od brzmienia, jakim orkiestra ta dysponuje obecnie. Absolutnie rewelacyjne jest drewno – charakterne, wyraziste, zadziorne, absolutnie intrygujące pod względem barwy, elokwentne, śpiewne. Rewelacyjna jest solówka oboju w marszu żałobnym w Trzeciej. Tak samo rozwibrowana i charakterna jest również blacha. Znakomite są zwłaszcza waltornie w środkowym odcinku Scherza z Eroiki. W smyczkach słychać właściwy balans pomiędzy poszczególnymi grupami kwintetu – wyraźnie słyszymy tutaj gdzie jest bas, gdzie tenor a gdzie sopran. Sekcja ta ma także rewelacyjną artykulację – legato jest śpiewne i giętkie, natomiast staccato świeże, lekkie i szorstkie. Nie ma natomiast dużej masy brzmienia, jest raczej lekka. Co ważniejsze – brzmienie poszczególnych grup instrumentów nie łączy się ze sobą, nie zlepia w magmę brzmienia jak choćby w niektórych nagraniach Berlińczyków. Wszystko jest przejrzyste i imponująco klarowne, a ataki wszystkich sekcji są wyraziste i precyzyjne. Nawet w najbardziej gęstych momentach słyszymy wyraźnie wyodrębnione nitki brzmienia poszczególnych sekcji. Brzmienie praskiej orkiestry przypomina nieco dźwięk niektórych orkiestr francuskich, który usłyszeć można na nagraniach rejestrowanych mniej więcej do lat 70. Jest w nim taka sama klarowność i taka sama wyrazistość poszczególnych grup, podobne jest także vibrato drewna i blachy.
A Kletzki? Czy jest romantykiem w stylu Furtwänglera czy bardziej klasykiem à la Toscanini? Jego styl jest połączeniem tych dwóch nurtów wykonawczych. Zdarzają mu się indywidualne rozwiązania niektórych fragmentów, nadające jego wykonaniom niepowtarzalnego charakteru, ale nigdy nie popada w przesadę, nie wydziwia i nie stawia swojej koncepcji dzieła przed samym dziełem. Doskonałym przykładem jest pierwsza część Piątej – główny motyw jest lekko powstrzymywany, Klecki nigdy nie rozpędza się zanadto. Jest on retoryczny, ale nigdy nie staje się swoją własną karykaturą. Niektóre fragmenty symfonii potraktowane są dość lekko, może można by w tym i owym miejscu zaakcentować jakieś wejście silniej, ale takie są po prostu cechy tych interpretacji. Także w kwestii temp nie znajdziemy tu żadnych ekscentryzmów. Klecki nigdy nie pogania orkiestry, nie pozwala też muzyce rozpłynąć się w nastrojach, prowadzi ją konkretnie, z wyczuciem formy.
Co w takim razie wyróżnia jego interpretacje?
Muzykalność, inteligencja, wyczucie stylu, świeżość podejścia, naturalność i klarowność koncepcji.
„Tylko tyle?”, zapyta malkontent. Wolne żarty – to wystarczająco dużo, aby stworzyć naprawdę świetny cykl symfonii Beethovena. Tym bardziej, że zarówno Kletzki jak i orkiestra pokazują, że grają wielką muzykę, że to co robią naprawdę ma znaczenie. Dwie pierwsze symfonie grane są lekko i klasycznie, ale wraz z ostrymi, stanowczymi akordami otwierającymi Eroikę staje się jasne, że wkraczamy w świat romantyzmu, a jakość brzmienia będzie odmienna. Kletzki podkreśla heroizm muzyki, brzmienie jest tu pełniejsze, a rubata bardziej wyraziste. Czwarta jest ponownie bardziej klasyczna niż romantyczna, lekka i zwiewna, z przepięknie zaokrąglonymi frazami. Piąta jest, jak już pisałem, ponownie bardziej retoryczna, a oprócz części pierwszej wyróżnia się przebogata, klarowna i śpiewnie poprowadzona część wolna. Pastoralna jest prowadzona powoli, jest rozluźniona i śpiewna, z przepięknie podkreślonym rejestrem basowym. Świetne są też solówki dętych drewnianych! Burza jest niestety trochę zbyt miękka i mało energiczna, aby mogła wywołać większe wrażenie. Siódma jest doskonale zbalansowana pod względem nastrojów. Część druga jest świetnie skontrastowana z pozostałymi ogniwami, ale nie jest przerysowana, a Kletzki nie robi z niej marsza żałobnego. Dwie ostatnie części zrealizowane są z wielką dbałością o szczegóły, a ostre ataki orkiestry w połączeniu z wyrazistością gry robią duże wrażenie. Zakończenie ostatniego ogniwa jest bardzo ekscytujące. Lekka i wdzięczna Ósma to prawdziwa rozkosz dla uszu. Łechce je nie tylko wyraźnie słyszalny rejestr basowy, ale także świetne drewno, które zwłaszcza w części drugiej daje prawdziwy popis pozbawionej ostentacji wirtuozerii. Muzyka jest lekka, pełna wdzięku, rozkołysana, prowadzona con amore. To samo tyczy się także Dziewiątej. Wszystko jest w niej naturalne, potoczyste, przejrzyste i wyraziste. Nie jest to najbardziej dramatyczne wykonanie i może niektóre fragmenty pierwszej i drugiej części mogłyby być ostrzejsze, ale są zagrane pięknie. Cudne jest także dość szybko potraktowane wolne ogniwo. Jest przejrzyste, płynne i śpiewne, a połączenie tych elementów sprawia, że słucha się tej interpretacji z prawdziwym zachwytem. Drewno ponownie tutaj błyszczy. Z wielką satysfakcją słucha się także kwartetu solistów oraz chóru, który, choć duży, to śpiewa bardzo wyraźnie pod względem dykcji. Kletzki partneruje śpiewakom z wyczuciem, nie przykrywa ich orkiestrą i daje im czas na wyśpiewanie trudnych partii. Świadczy to o klasie dyrygenta i o świadomości tego, co jest najważniejsze – muzyka.
Dźwięk niestety trąci myszką, jest dość suchy. Nie jest jednak w żadnym wypadku tragiczny i po pierwszym wysłuchanym ogniwie danego dzieła można się do niego przyzwyczaić. Kwestie dźwiękowe w żadnym wypadku nie zmieniają też tego, że mamy do czynienia z nagraniami naprawdę wybitnymi. Imponuje tu jakość wykonania ze strony orkiestry, a także wielka klasa dyrygencka Paula Kletzkiego. Winniśmy jesteśmy temu wybitnemu kapelmistrzowi naszą pamięć (i porządną biografię, której nadal nie ma). Zupełnie na marginesie trzeba też dodać, że artysta do pewnego momentu życia parał się także kompozycją. Historia jego zachowanych utworów i powodów, dla których przestał tworzyć, jest dość ponura i niezbyt budująca. Ale o tym może innym razem.
Ludwig van Beethoven
I Symfonia C-dur op. 21
II Symfonia D-dur op. 36
III Symfonia Es-dur op. 56
IV Symfonia B-dur op. 60
V Symfonia c-moll op. 67
VI Symfonia F-dur op. 68
VII Symfonia A-dur op. 92
VIII Symfonia F-dur op. 93
IX Symfonia d-moll op. 125*
Uwertura Egmont op. 84
Uwertura Coriolan op. 62
Ingeborg Wenglor – sopran*
Annelis Burmeister – mezzosopran*
Martin Ritzmann – tenor*
Rolf Kühne – bas*
Pražský filharmonický sbor*
Czech Philharmonic Orchestra
Paul Kletzki – dyrygent
Supraphon
Zrealizowano w ramach stypendium Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego