Węgierski dyrygent Ivan Fischer należy obecnie do najbardziej rozpoznawalnych wykonawców symfonii Gustava Mahlera. Nagrał już prawie wszystkie z nich (o czym za chwilę), często prezentuje je także w czasie koncertów. W niedzielne popołudnie w berlińskim Konzerthausie zabrzmiała Trzecia. Jest to dzieło grane względnie rzadko. Długie, skomplikowane pod względem budowy, wielowymiarowe i trudne kondycyjnie dla orkiestry (która naprawdę ma tu co pograć), dla dyrygenta, który musi wszystkie wątki połączyć, jak i dla publiczności, która aż tak skupiona jak wykonawcy w końcu być nie musi, ale powinna, jeśli chce coś z koncertu wynieść. Jest to więc poważne wyzwanie, ale takie, które podjąć zdecydowanie warto. Maestro Fischer pokierował Konzerthausorchester, śpiewały panie z Rundfunkchor Berlin i chór chłopięcy Staats- und Domchor Berlin, zaś partię solową wykonała Anna Lucia Richter, która zastąpiła w ostatniej chwili Gerhild Romberger. Wciąż mam w pamięci świetne nagranie Pieśni o ziemi, w którym partię solową wykonała ta ostatnia, zmiana mogła więc na pierwszy rzut oka wydawać się rozczarowująca.
Początek pierwszej części zabrzmiał znakomicie. Był ciężki i masywny, a dyrygent nigdzie się nie spieszył, pozwalając muzyce wybrzmieć i nabrać znaczenia. Rzadka to sztuka. Tam-tam był bardzo wyraźnie słyszalny, a głuche, niskie i potężne uderzenia w ten instrument znakomicie budowały nastrój tajemniczości i grozy. Tak też zresztą było i później. Znakomite, nasycone i głębokie było brzmienie blachy. Solo puzonu ciemne, masywne, bardziej żałobne niż bojowe (co też się czasem zdarza). Szkoda jedynie że Fischer nie wydobył bardziej glissand w partii puzonów – dodają one kilku fragmentom jeszcze bardziej upiornego charakteru, a Mahler wyraźnie ich sobie życzył. Jednak oprócz tego małego mankamentu wszystkie zmiany tempa i nastoju były realizowane świetnie – z impetem, rozmachem i wyobraźnią. Orkiestra była doskonale przygotowana – czuło się, że muzycy mają tę muzykę w małym palcu, a trudności zawarte w partyturze nie stanowią dla niej trudności. Kontrabasy ustawione były z tyłu w poziomym rzędzie, co sprawiało że brzmienie tej sekcji było przestrzenne i potężne, a to ważne w muzyce, której twórca z takim upodobaniem eksploruje niski rejestr orkiestry, wymagając przy tym wielkiej potęgi brzmienia. Wspaniale wypadły odcinki ze stylizacją kapel wojskowych – były grane bez skrępowania, zadzierżyście i z rozmachem. Frapowało także brzmienie w tutti – jędrne, soczyste i przejrzyste. Fischer doskonale poustawiał tu wszystkie plany narracyjne, a poszczególne sekcje doskonale ze sobą współbrzmiały. Dyrygent dbał też o poczucie ciągłości narracji – nawet w najbardziej powolnych odcinkach puls był doskonale wyczuwalny, a muzyka przez cały czas płynęła. Zakończenie wykonane było dynamicznie i z impetem, ponownie doskonale zabrzmiał tam-tam. Po ostatnim potężnym akordzie publiczność zerwała się do oklasków, a Fischer zszedł na chwilę z podium, aby chóry mogły wejść na balkon. Ma to zresztą uzasadnienie w formie utworu – wszak pierwsza część tworzy osobny „rozdział” w stosunku do pozostałych ogniw.
Menuet był lekki i zwiewny, a Fischer prowadził go w szybkim tempie. Nie było tu zatrzymania akcji, jakie zdarza się czasem u niektórych wykonawców. Tutaj cały czas coś się działo, a wiele do powiedzenia miały tu zwłaszcza dęte drewniane. Po zakończeniu tego ogniwa na estradzie pojawiła się solistka, co sprowokowało publiczność do kolejnych oklasków. Cóż, nie jest to utwór łatwy do ogarnięcia pod względem logistycznym. Trzeba zaplanować kiedy kto pojawi się na estradzie i tego typu rozpraszacze są w zasadzie nie do uniknięcia.
Trzecie ogniwo było jeszcze inne – też było dynamiczne (to w końcu polka!), ale brzmienie było momentami celowo przaśne i hałaśliwe, zwłaszcza w sekcji drewna (kapitalne, sarkastyczne klarnety!). Mocno kontrastowało z tym głównym materiałem grane za sceną solo posthornu. Brzmiało jak sen albo z trudem przywołany w pamięci odprysk nieistniejącego już świata. Zakończenie ponownie szybkie, dynamiczne, zdecydowane. Imponowało tu też ciemne, gęste i nasycone brzmienie waltorni oraz doskonały, grany tremolo akompaniament smyczków. Mahler jest tu blisko Brucknera.
Głos Richter nie był tak gesty i ciemny jak Romberger, ale jej występ w czwartej części był bardzo udany. Śpiewała naturalnie, wyraziście, miała też doskonałą dykcję. Fischer przyjął tu dość szybkie tempo, doszukiwał się też w brzmieniu orkiestry rozmaitych urozmaicających narrację smaczków, zwłaszcza w partii drewna i blachy. Obój i rożek angielski wykonywały swoje partię z portamentem. Nie ma tego zabiegu w partyturze, Mahler zapisał tu jedynie „vie ein Naturlaut” (jak głos natury), a skutek jest właśnie taki że niektórzy dyrygenci każą swoim muzykom grać z portamentem. Mnie się to osobiście ten zabieg nie podoba, bo instrumenty brzmią jękliwie, ale to już kwestia gustu.
Chóry, jak już wspomniałem, śpiewały z balkonu, a jeszcze wyżej umieszczono dzwony, co dało znakomity rezultat brzmieniowy. Podobało mi się ekspresyjne wykonanie Richter, delikatne brzmienie chóru, wyraźnie słyszalne uderzenia tam-tamu w kulminacji (mowa tam przecież o złamaniu dziesięciu przykazań!), a także sposób, w jaki Fischer przytrzymał ostatni, powoli wybrzmiewający dźwięk drewna. Był tam humor, była lekkość i było trochę grozy.
Adagio grane było płynnie, śpiewnie i ekspresyjnie. Fischer budował kulminacje potoczyście i bardzo plastycznie. Brzmienie blachy w tutti było wyśmienite, dźwięczne, miękkie i plastyczne, nigdy za głośne. Zaskoczyło mnie trochę zakończenie, w którym Fischer bardzo zwolnił, przez co hymniczna apoteoza wypadała bardzo majestatycznie. Kotły nie przytłaczały blachy jak to się czasem dzieje, a ostatni akord był bardzo długo trzymany. Fischer nie urwał go też, ale pozwolił mu na koniec powoli się rozpłynąć, co było przepiękne, poetyckie i bardzo poruszające.
Była to znakomicie zrealizowana, wyrazista i pełna ciekawych pomysłów interpretacja. Zupełnie inna od tej, jaką dyrygent kilka lat temu utrwalił na płycie. Miałem wrażenie że ta berlińska wersja była ciekawsza, zrealizowana w duchu przygody i poszukiwania. Jeśli zaś o nagrania idzie – zapytałem po koncercie Fischera, czy ma w planach nagranie Ósmej (bo tylko jej mu brakuje do ukończenia cyklu). Skrzywił się i zdecydowanie zaprzeczył, argumentując że on tego utworu w ogóle nie zna. Miałem jednak nieodparte wrażenie że po prostu go nie lubi, do czego ma zresztą pełna prawo. Tak czy siak – trzeba mieć odwagę, żeby pozostać w zgodzie ze sobą i podjąć taką decyzję. Łatwiej byłoby przecież zagryźć zęby, zebrać armię wykonawców, nagrać nielubiany utwór i tym samym dopisać sobie do CV cały cykl. Ilu dyrygentów przecież tak właśnie robi?…
foto. Marco Boggreve/Konzerthaus Berlin
Zrealizowano w ramach stypendium Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego
Post Views: 712