Program piątkowego koncertu Yaroslava Shemeta w Filharmonii Śląskiej był bardzo urozmaicony. Zabrzmiały trzy dzieła, a każde z nich było tak różne pozostałych jak to tylko możliwe, zarówno w kwestii podejścia danego kompozytora do brzmienia, jak i założeń estetycznych, które stały za jego twórczością.
Na pierwszy ogień poszły Preludia Ferenca Liszta. Jest to najczęściej wykonywany z trzynastu poematów symfonicznych tego kompozytora, co zawsze bardzo mnie dziwiło, bo jest z nich wszystkich zdecydowanie najbardziej miałki. To dzieło pełne chwytliwych, acz nie do końca wyszukanych melodii, opatrzone na dodatek nieznośnie napuszonym komentarzem. O niebo lepsze są takie poematy Węgra jak Tasso, Orfeusz, Prometeusz czy Héroïde funèbre. Ale niestety utwory te całkowicie wypadły z mody. A kto słyszał ostatnio na żywo kapitalne Dwa epizody z Fausta Lenaua?… Zaletą Preludiów jest natomiast to, że nie są przegadane (jak Co słychać w górach lub Ideały), a ich forma i dramaturgia jest przejrzysta i czytelna. Przejechawszy się po utworze wypada mi stwierdzić, że jego wykonanie pod batutą Shemeta było naprawdę bardzo dobre. Znakomicie zabrzmiały solówki waltorni i oboju, bardzo korzystne wrażenie robił także kwintet, zwłaszcza w tych odcinkach, w których grał z artykulacją staccato. Nieco mniej zachwycały trąbki, które w forte miały niezbyt przyjemne i matowe brzmienie. Shemet wykonał to dzieło z wyczuciem, wprowadzając subtelne rubata, które znakomicie pasowały do charakteru muzyki. Rad byłbym jednak usłyszeć pod jego batutą któryś ze wspomnianych już rzadziej wykonywanych poematów, o których mało kto teraz pamięta. To specyficzna muzyka, w której trzeba umieć pójść na żywioł i spuścić emocje ze smyczy. A Shemet to przecież potrafi!
Pisząc o krakowskim wykonaniu Stabat Mater Francisa Poulenca przytoczyłem słowa jednego z krytyków, który stwierdził, że kompozytor ten był „pół mnichem, pół łobuzem”. O ile wykonany wtedy utwór znalazł kompozytora w stanie modlitewnego skupienia, o tyle Koncert fortepianowy jest dziełem nicponia. Poulenc stroi tu do słuchacza miny. Puszcza do niego oko, raz przykładając do twarzy a to maskę neoromantyka w stylu Rachmaninowa, a raz tworząc sielski i nieco rustykalny obrazek, by na końcu odstawić prawdziwą błazenadę w stylu brazylijskiego tanga; obrazu stylistycznej pstrokacizny dopełnia cytat z popularnej francuskiej piosenki żeglarskiej À la claire fontaine. Prawykonanie dzieła w Bostonie nie było sukcesem, a kompozytor stwierdził ironicznie, że publiczności brak poczucia humoru, bo nasłuchała się za dużo Sibeliusa. Być może to co napisałem o tym dziele brzmi tak, jakbym je krytykował, ale tak nie jest. Poulenc wyprawia w nim co prawda rozmaite facecje, ale czyni to z takim wdziękiem, humorem i polotem, że nie sposób nie ulec czarowi tej lekkiej, beztroskiej i pełnej inwencji muzyki. Ona brzmi tak, jakby się z kompozytora wylała – jakby napisał ją podczas jednego posiedzenia, które nie mogło trwać zbyt długo. Niestety, w wykonaniu Piotra Banasika tej zwiewności i humoru nie było. Artysta zaczął utwór pospiesznie i sztywno, nie zróżnicował przy tym prawie wcale tempa pomiędzy pierwszym a drugim tematem. Później było nieco lepiej, liryczne odcinki w wolnym tempie były co prawda grane jak trzeba, ale skłamałbym twierdząc, że wywarły głębsze wrażenie. Finał był nerwowy, surowy i pospieszny, a cechy te stoją w sprzeczności ze stylem tej muzyki. Nie było tu ani krągłości brzmienia, ani lekkości ani humoru. Z wielką przyjemnością słuchało się za to akompaniamentu, z którego Shemet powyciągał mnóstwo ciekawych detali. Na bis pianista zagrał Mazurka a-moll op. 17 nr 4 Chopina, który także był nerwowy, pospieszny i mechaniczny.
Drugą część koncertu wypełniła w całości Czwarta Brahmsa. Jest to dzieło niby romantyczne, niby emocjonalne, ale jednak surowe i utrzymane w barwach dość stonowanych, co odczuwa się wyraźnie zwłaszcza porównując to dzieło do poematu Liszta. Interpretacja Shemeta była elektryzująca i gorąca, a kiedy jej słuchałem to znowu stało się to samo, co na Czwartej Mahlera, słuchanej w lutym. Znowu kompletnie odleciałem. To jest granie na takim poziomie muzykalności, wyczucia, zaangażowania i koncentracji, że nie da się odbierać go obojętnie. Nie da się myśleć w czasie takiego koncertu o niebieskich migdałach. Charakter brzmienia każdej z części został oddany po mistrzowsku. Brzmienie orkiestry miało odpowiedni ciężar, wszak bez tego Brahms obejść się nie może, ale było jednocześnie przejrzyste. Kwintet brzmiał wybornie. Był ciepły, ekspresyjny, rozlewny, co doskonale pasowało do charakteru Brahmsowskiej kantyleny. Tak samo i drewno – doskonałe pod względem intonacji, o krągłym, nasyconym brzmieniu. A solo waltorni na początku drugiej części? A ciepłe, ekspresyjne wiolonczele? A eleganckie, wypieszczone frazowanie? A ostra, dosadna rytmika w trzecim ogniwie? A ostre, wyraziste akcenty rytmiczne? A potoczysty, organiczny sposób budowania napięcia w zakończeniu całego dzieła? Długo mógłbym wymieniać. Dość rzec, że wszystkie te elementy to owoce wytężonej pracy, wielkiego zaangażowania i ogromnej koncentracji ze strony całego zespołu, pracującego pod dyrekcją arcyzdolnego dyrygenta, który wyciąga z muzyków to co najlepsze. Tam się po prostu czuje dobrą energię. Powtórzę też to, co napisałem przy okazji wykonania Mahlera – przy Sokolskiej nikt nie odrabia pańszczyzny! Tam się muzykuje w sposób, który wsysa słuchającego w świat wykonywanego utworu. Jak tam wszedłeś – to przepadłeś, i to nie tylko na czas trwania koncertu, bo wrażenia są silne i pozostają na długo. Pamiętajmy też, że Czwarta Brahmsa to trudny utwór. Trudno zrobić go tak, żeby porwał do reszty, a prawdziwie wielkie nagrania można policzyć na palcach jednej ręki. Nie obraziłbym się, gdyby kiedyś w moim odtwarzaczu zagościła płyta z rejestracją pod batutą Shemeta.
foto. Łukasz Korus