Missa solemnis Ludwiga van Beethovena jest utworem zarezerwowanym na tak zwane specjalne okazje. Z tego też powodu nie gra się jej zbyt często, wydaje mi się też, że na przeszkodzie stoi niezbyt przystępny język muzyczny wykorzystany w tym dziele. Ostatnio wysłuchałem go na festiwalu Wratislavia Cantans pod dyrekcją Gardinera, a tym razem znalazł się w programie Wielkanocnego Festiwalu im. Beethovena, gdzie poprowadził go Leonard Slatkin z udziałem Orkiestry Filharmonii Narodowej i Chóru Filharmonii Krakowskiej. Dyrygent rozpoczął od kilku słów skierowanych do publiczności, w których podkreślał jak niezwykłym utworem jest msza Beethovena i jak aktualne jest jej przesłanie, zwłaszcza w kontekście zakończenia, gdzie w prośbie o pokój pojawiają się nagle wojenne fanfary. Jak mowa Slatkina miała się do wykonania, które usłyszała publiczność zgromadzona w stołecznej filharmonii?
Nie było to wykonanie idealne. Były momenty, w których zespoły rozchodziły się, a szczególne problemy miały zwłaszcza soprany. Ale nie ma się co dziwić, ich partia jest napisana wyjątkowo niewdzięcznie. Szkoda jednak ze nie śpiewał tego Chór Filharmonii Narodowej, Bartosz Michałowski robi z nim naprawdę świetne rzeczy. Soliści też nie należeli do najlepszych, jakich można usłyszeć. Tenor Patrik Reiter, sopranistka Polina Pastirchak i mezzosopranistka Ulrike Helzel wykonując swoje partie z wyraźnym wysiłkiem walczyli z materią. Basa Łukasza Koniecznego nie było słychać prawie w ogóle.
Podobało mi się za to brzmienie orkiestry, które było ciepłe i krągłe. Slatkin dobrze podkreślał też ostrzejsze akcenty rytmiczne czy zmiany dynamiczne, co nadawało jego interpretacji witalności. Było to zresztą dyrygowanie konkretne, ostre i wyraziste, choć nie tak brutalne i dynamiczne jak to Gardinera z Wratislavii Cantans. Wielkie brawa dostał na koniec koncertmistrz Krzysztof Bąkowski, któremu podczas solo w Benedictus pękła struna. Poradził sobie z sytuacją wzorcowo, pożyczył instrument od koleżanki z pulpitu, a w wolnej chwili wręczył jej nową strunę, czym uratował sytuację.
Było to zatem wykonanie całkiem przyzwoite. Ale czy mnie ono porwało? Nie, ale to chyba wina samego utworu. Jestem na niego całkowicie odporny. Niewiele w nim fragmentów, które są w stanie wywrzeć na mnie większe wrażenie, nie mówiąc już o wzruszeniu. Dlatego też doceniam interpretację Slatkina, zauważając jej niedostatki.
Z pewnym zdziwieniem natomiast przyjmuję dochodzące mnie od znajomych melomanów informacje o tym, że był to najlepszy koncert orkiestrowy od początku festiwalu. Kiedy mieszkałem w Warszawie Festiwal Beethovenowski należał do najważniejszych wydarzeń sezonu, ale najwyraźniej sporo się od tego czasu zmieniło. Sic transit gloria mundi?