Riccardo Muti zaprezentował podczas niedzielnego poranka z Wiener Philharmoniker program niezwykle ciekawie pomyślany. Znalazły się w nim bowiem trzy utwory trzech kompozytorów, a każdy z nich był kompletnie odmienny od pozostałych.
Na pierwszy ogień poszła Symfonia D-dur nr 35 Haffnerowska Wolfganga Amadeusa Mozarta. Została zaprezentowana w stylu romatyzującym, dokładnie takim jaki melomani znają z nagrań Bruno Waltera czy Leonarda Bernsteina. Była to interpretacja raczej miękka i liryczna, prowadzona w umiarkowanych tempach, pozbawiona ostrych akcentów rytmicznych czy kontrastów dynamicznych znanych choćby z późnego nagrania Nikolausa Harnoncourta z innym wiedeńskim zespołem, Concentus Musicus Wien. Brzmienie Wiener Philharmoniker było homogeniczne, instrumenty dęte drewniane i blaszane były raczej schowane za smyczkami i nie wychodziły na pierwszy plan. Uwagę zwracała uroda brzmienia Wiedeńczyków, absolutnie przepiękne frazowanie i elegancja w prowadzeniu linii melodycznych. Był to więc Mozart staromodny, ale niezwykle piękny i pełen wdzięku.
Zupełnie inne brzmienia czekały na słuchaczy w Konzertmusik für Streichorchester und Blechbläser op. 50 Paula Hindemitha. Jest to muzyka kanciasta i szpiczasta, w której niewiele jest romantycznej rozlewności. Zabrzmiała ona pod batutą Mutiego znakomicie, pokazała też jak bardzo dyrygent i orkiestra są wszechstronni i z jaką łatwością potrafią przeskoczyć od jednej stylistyki do kolejnej. Blacha brzmiała świetnie – jej brzmienie było doskonale stopione, a nawet w odcinkach o głośnej dynamice muzycy potrafili zachować urodę brzmienia. Oczywiście ostrych akcentów dynamicznych było tu o wiele więcej niż w symfonii Mozarta i zostały one zrealizowane świetnie. W odcinkach powolnych i cichych smyczki zaprezentowały gęste, jędrne i ekspresyjne brzmienie. Musi to być dla Mutiego ważny utwór – znalazł się przecież w programie jego pierwszego koncertu w Stanach z Philadelphia Orchestra w 1972 roku. A kilka lat temu w Chicago zabrzmiała pod jego batutą symfonia Mathis der Maler.
Po przerwie zabrzmiała V Symfonia D-dur Reformacyjna Felixa Mendelssohna-Bartholdy’ego, o którym śmiało można powiedzieć że należy do ulubionych kompozytorów włoskiego dyrygenta. To jedno z rzadziej wykonywanych jego dzieł. Chronologicznie rzecz ujmując jest to jego druga symfonia, ale sam twórca nie cenił jej zbytnio, zaliczając ją do grzechów młodości, a wydana została wiele lat po jego śmierci – stąd też taka a nie inna numeracja. Interpretacja Mutiego wypadała sugestywnie i plastycznie. Lata doświadczeń i sympatia do muzyki Mendelssohna sprawiły, że dyrygent doskonale wiedział jak podkreślić punkty kulminacyjne i jak poprowadzić narrację, aby wydobyć zalety tej kompozycji. Pięknie zabrzmiał miękko grany przez smyczki temat Drezdeńskiego amen w pierwszym ogniwie. Część druga była dość powolna, a Muti skupił się na podkreślaniu lirycznego charakteru muzyki. Orkiestra frazowała z elegancją i wdziękiem, choć w pewnym momencie trąbkom zdarzył się kiks. W trzeciej części zwracały uwagę miękkie, ale też jednocześnie jędrne i mięsiste piana. W końcu triumfalny, majestatyczny finał, w którym znakomicie zaprezentowała się blacha. Choć może się wydawać że Mozart i Mendelssohn to kompozytorzy dość sobie bliscy tak pod względem stylu jak i chronologii, to orkiestra grała ich dzieła zupełnie inaczej. W Mendelssohnie było znacznie więcej ostrych akcentów rytmicznych, a kontrasty dynamiki były zdecydowanie bardziej wyraziste niż w Mozarcie. Publiczność przyjęła Mutiego i orkiestrę z wielkim entuzjazmem.
foto. Todd Rosenberg