Oto i kolejny album Fina Santtu-Matiasa Rouvaliego poświęcony symfoniom jego znakomitego krajana. Poprzednie płyty oceniłem wysoko, podkreślając zwłaszcza wyczucie barwy, dla tej mam jednak mniej entuzjazmu.
Początek Trzeciej jest obiecujący, rytmiczny i rześki, znakomicie zagrany i nagrany. Tempa są umiarkowane, ale w odcinakach powolnych Rouvali bardzo mocno zwalnia, co budzi mieszane uczucia. Z jednej strony można porozkoszować się w tych fragmentach barwnością akompaniamentu, z drugiej zaś napięcie opada, a muzyka traci płynność. Dziwi też tak mocne podkreślenie drugorzędnych detali. Powinny one być słyszalne, ale tutaj czasem pchają się na pierwszy plan, co zaburza proporcje brzmienia. W zakończeniu tempo jest za wolne. Miało być uroczyście, a wyszło nudno. W początku drugiej części ponownie ujmuje barwność brzmienia – każde wejście blachy w niskim rejestrze jest tu wyraźnie słyszalne. Ogniwo to wypada ciekawie i sugestywnie pod względem nastroju. Dziwi jedynie, że Rouvali, będący z wykształcenia perkusistą, tak słabo podkreśla dźwięk kotłów w kulminacji. Ładne, surowe i urywane zakończenie. Finał jest jednak nieco zbyt pokawałkowany – rozpada się na szereg barwnych epizodów, w których Rouvali zaobserwował co prawda ciekawe detale, ale nie wplótł ich do potoczystej narracji.
Piąta rozpoczyna się obiecująco – ucho ponownie pieści piękno brzmienia i staranne solówki drewna i blachy (zwłaszcza fagotu i trąbki). Wszystko jest w porządku, dopóki nie dochodzimy do momentu zmiany tempa. Tutaj muzyka traci rozpęd, a Rouvali, zamiast dać orkiestrze pograć, zaczyna dłubać w detalach, za wszelką cenę pragnąć wydobyć ich jak najwięcej. Gdzie podziały się kotły w zakończeniu pierwszego ogniwa? Część druga wypada pięknie, a Rouvali ciekawie obchodzi się z tempem, dynamiką i barwą. Finał zawodzi jednak oczekiwań słuchającego. Wiele tu dziwnych odcinków, w których ostinata w partii smyczków, pełniące rolę akompaniamentu, są w stanie przykryć temat grany przez blachę. Rouvali podkreśla też silnie perkusyjne wejścia kontrabasów. Ogólnie jednak przeważa tu poczucie, że narracja jest wymęczona i sztuczna, a wszystkie te detale nie łączą się w spójną wizję dzieła. Weźmy też dwa ostatnie akordy całego utworu. Mamy tam kotły, które grają krótkie przednutki (acciacatury). U Rouvaliego są one tak długie i tak mocno zaakcentowane, że brzmią jak ósemki. Z punktu widzenia dramaturgii nie ma to żadnego sensu i jest nieznośnym i nieudanym pokazywactwem efektów orkiestracji Sibeliusa.
Tak samo w Córce Pohjoli. Pierwszy mroczny akord orkiestry – pod względem barwy – bajka! Ciemny, barwny, głęboki, tak samo brzmi też śpiewny temat wiolonczeli, dopełniany głęboko brzmiącymi wtrętami fagotu i klarnetu basowego. Nastrój jest pięknie wykreowany, ale rzecz w tym, że potem nic się nie dzieje. Napięcie nie rośnie. Nie przeżywamy przygód Väinämöinena starającego się uwieść tytułową bohaterkę. Słyszymy piękną grę drewna (tryle fletów!), znakomicie wydobytą z brzmienia harfę, ale nie ma w tej interpretacji nerwu, dostatecznego wyczucia dramatyzmu, co tyczy się zwłaszcza sposobu, w jaki blacha kończy swe frazy. To barwne studium tego utworu, cierpiące na częstą w obecnym wykonawstwie chorobę – fragmentozę przewlekłą. Główny objaw jej jest taki, że każdy takt jest z innej parafii i nie łączy się płynnie ani z taktem go poprzedzającym ani następującym po nim. Kto nie wierzy niech rzuci uchem na stare nagranie Ormandy’ego z końca lat 50.
Szczególarstwo Rouvaliego, jego obsesja kontroli każdego, najmniejszego nawet detalu sprawia że forma tych dzieł rozpada się na szereg niepowiązanych ze sobą epizodów. Brak tu długo oddechowego budowania opowieści, które jest przecież możliwe nawet jeśli tempo jest wolne (dobrym przykładem są nagrania Segerstama). Nie ma tu widzianej z wieży panoramy lasu. Rouvali łazi bez celu od drzewa do drzewa, ogląda pod lupą mech i porosty na pniach, ale nie dochodzi w czasie tej wycieczki do żadnych ciekawych wniosków. Nagrania symfonii Sibeliusa zaczęły ukazywać się na rynku w latach 30. XX wieku. To wtedy do rąk melomanów trafiały rejestracje Roberta Kajanusa, Siergieja Kusewickiego, Georga Schnéevoigta czy Leopolda Stokowskiego. Tradycja ich rejestrowania jest więc długa, sięga prawie dziewięćdziesięciu lat wstecz. Można tedy powiedzieć, że wszystko już było i trzeba wymyślić coś nowego. Takie są realia i oczekiwania rynku – dyrygent nie może najwyraźniej zwyczajnie i po prostu wykonać utworu, musi kombinować. Rouvali „wymyśla” więc, aby ostinato smyczków zagłuszało temat w blasze. Nie jest to oryginalne, to samo zrobił przecież w swoim wysmażonym naprędce cyklu Klaus Mäkelä. Obaj dyrygenci stawiają więc na głowie podstawowe zasady muzyki, jakby w ten sposób mówili: „ha, nikt tak jeszcze nie grał Sibeliusa!”. Ale odpowiedź na to może być tylko jedna: „inni dyrygenci mieli tyle oleju w głowie, żeby tego nie robić”.
Jean Sibelius
III Symfonia C-dur op. 52
V Symfonia Es-dur op. 82
Córka Pohjoli op. 49
Gothenburg Symphony Orchestra
Santtu-Matias Rouvali – dyrygent
Alpha