Ostatni skończyli, ale pierwsi zaczynają – otwarcie sezonu w Filharmonii Śląskiej za nami. Na początku zabrzmiał krótki, zaśpiewany miękko i delikatnie chóralny fragment Miserere Henryka Mikołaja Góreckiego, patrona placówki, poprowadzony przez kierownika Chóru Filharmonii Śląskiej, Jarosława Wolanina. Wszyscy wiedzieli jednak, że daniem głównym była II Symfonia c-moll Gustava Mahlera. Trochę Drugich już słyszałem. Były wśród nich wykonania, o których wolałbym zapomnieć (Boreyko w NFMie, Kaspszyk), były realizacje solidne (Wit, którego zresztą słyszałem aż trzy razy), były też porywające (Jurowski czy słyszany niewiele ponad dwa tygodnie temu Mehta). Jak na ich tle wypadło wykonanie pod batutą Yaroslava Shemeta?
Już pierwsze ogniwo tego dzieła było elektryzujące. Od ostrego wejścia kontrabasów wiadomo było, że nikt tutaj nie będzie brać jeńców. I rzeczywiście tak było – Shemet prowadził tę część ogniście, z werwą, wyraziście podkreślając kulminacje i wszelkie kontrasty dynamiki czy tempa. Realizował je zresztą zdumiewająco sugestywnie i drapieżnie, a też konsekwentnie. To ogniwo jest zdradliwe – jeden słaby atak, jeden moment utraty koncentracji i napięcia opada. Nic takiego się tutaj nie działo! Shemet nie podkreślał za mocno elementów żałobnych (pamiętajmy, że pierwsza wersja tego ogniwa nosiła tytuł Totenfeier i była inspirowana Dziadami Adama Mickiewicza, które tłumaczył na niemiecki dobry znajomy kompozytora, Siegfried Lipiner), postawił na akcję i na podkreślenie elementu walki. Dało to znakomite rezultaty zwłaszcza w apokaliptycznej kulminacji wieńczącej przetworzenie. Na uznanie zasługiwała zwłaszcza gra kwintetu i perkusji – wszystko tam było na swoim miejscu, świeże i pełne energii.
W drugim ogniwie także czarowała gra kwintetu, który zresztą grał tu jak orkiestra kameralna. Każdy słuchał siebie nawzajem, a muzycy bacznie obserwowali się wzajemnie i wchodzili ze sobą w interakcje. Słuchanie jak poszczególne grupy tej sekcji dialogowały ze sobą i uzupełniały narrację było prawdziwą przyjemnością. Pięknie wypadły stylowe portamenta, nadające muzyce staroświeckiego uroku. Shemet świetnie podkreślił kontrast pomiędzy tym a pierwszym ogniwem.
Także Scherzo było bardzo udane, ze znakomicie podkreślonym czarnym, sarkastycznym humorem. Jest to wszak autocytat, Mahler oparł się bowiem na humorystycznej pieśni zatytułowanej Kazanie Antoniego z Padwy do ryb. Święty produkuje się nad rzeką, zachwalając rybom zalety życia zgodnie z dekalogiem, a te udają że słuchają, a po skończonym kazaniu robią to samo co zawsze. Znakomicie grało drewno, a także smyczki wykonujące fragmenty w artykulacji col legno. Szkoda tylko że w dialogu fletu ze skrzypcami drugi z tych instrumentów pozostawał tak bardzo w tle. Wynagrodziła to świetna, plastyczna kulminacja, nazwana przez Mahlera „okrzykiem odrazy”.
Partię solową wykonała w Urlicht Maria Berezovska. Jej interpretacja wzbudziła we mnie bardzo mieszane uczucia. O ile barwę miała piękną i niezwykle starannie kontrolowała dynamikę, o tyle dykcja była fatalna. Znając tekst zastanawiałem się co chwila, jaki wyraz artystka przed chwilą zaśpiewała. Zdziwienie wzbudziło także to, że części czwarta i piąta nie zostały wykonane attacca. Wynikało to z edycji użytej przez dyrygenta. Szanuję to, choć kompletnie do mnie takie rozwiązanie nie przemawia.
Finał był w wykonaniu Shemeta o wiele bardziej teatralny niż mistyczny. Nic w tym dziwnego, wszak Mahlera fascynował element teatru, a rozpoczęcie tego ogniwa przywodzi na myśl rozpoczęcie Otella Verdiego. Może w kilku miejscach można było wprowadzić więcej zawahań tempa czy dynamiki, bardziej zwolnić, ale nie da się ukryć, że Shemet zrealizował swoją wizję w sposób porywający i wielce sugestywny. Wiele było tam miejsc, w których orkiestra może się wyżyć i dyrygent dał jej tutaj do tego sposobność. Zespół grający za sceną, prowadzony przez Radosława Dronia, wypadł bardzo dobrze, ale był niestety trochę zbyt głośny. Szczególnie rzucało się to w uszy w momencie, w którym trąbki i waltornie z bandy dialogowały z fletem na estradzie. Piękne solo tego instrumentu było momentami praktycznie niesłyszalne. Przypomniała mi się historia Otto Klemperera, który jako młody kapelmistrz prowadził zespół za sceną w obecności Mahlera, a ten zganił go za to, że nie skorygował dynamiki i muzycy grali za głośno. Ale, niestety, warunki lokalowe na Sokolskiej są jakie są. Biorąc pod uwagę ten element muszę stwierdzić, że wszystko zostało zrealizowane sprawnie. Chór (i solistki – oprócz Berezovskiej znakomita Izabela Matuła) śpiewał na balkonie – panie po lewej, panowie po prawej. Rezultaty były bardzo dobre – przede wszystkim nie było wrażenia rozbicia zespołu, który śpiewał starannie, znakomicie cieniując barwę i dynamikę. Największą zaletą wykonania Shemeta było to, że było to, jak mówią Anglicy, storytelling performance. Pod koniec Symfonii miało się wrażenie przebycia długiej, pełnej trudów wędrówki.
Dużym mankamentem wykonania była akustyka sali. Każdy kto był na Sokolskiej wie, że nie jest ona najlepsza. Nie ma tam za bardzo pogłosu, co sprawia, że dźwięk ma tendencję do stawania się zbitym i płaskim. A w Drugiej Mahlera element przestrzeni jest bardzo ważny – wokół dźwięków musi być po prostu dużo powietrza, muszą one powoli wybrzmiewać. Tutaj tego elementu zabrakło, ale nie była to przecież wina ani orkiestry ani dyrygenta. Wykonawcy dali z siebie wszystko, a nawet jeszcze więcej. Była to Druga zrobiona na 200%. Słychać było, że wszyscy wykonawcy byli niezwykle zaangażowani w wykonanie. Ogromne brawa należą się zwłaszcza kwintetowi, dętym drewnianym i perkusji. Jeśli chodzi o blachę – miała kilka chwiejnych momentów, ale były to drobiazgi, które nie wpływały na ogólną ocenę wykonania.
foto. Karol Fatyga/Filharmonia Śląska
Dzień dobry! Tym razem nie mogłem opuścić inauguracyjnego koncertu w nowym sezonie Filharmonii Śląskiej. I zdecydowanie nie żałuję, bo inauguracja wypadła imponująco. Koncertu słuchałem cały czas pod wielkim wrażeniem, mimo że II Mahlera trwała sporo ponad godzinę. Wysłuchałem później II symfonii pod batutą K. Tennstedta i L. Bernsteina, ale takiego wrażenia na mnie nie zrobiły. Widziałem zresztą z dość bliska, ile sił kosztowało dyrygenta to wykonanie. Co do zespołu grającego za sceną – z mojego miejsca, a siedziałem dość blisko sceny, wydawało się, że słyszę jakby daleki pogłos, więc efekt w tym miejscu brzmiał chyba właściwie. Co do warunków lokalowych sali przy Sokolskiej – trudno je zmienić, ale chętnie usłyszałbym Filharmonię Śląską pod batutą pana Shemeta w sali NOSPR, tym bardziej że w tym sezonie program NOSPR jest raczej ubogi pod względem gościnnych występów orkiestr symfonicznych. Taka współpraca dawałaby chyba wiele możliwości wysłuchania na przykład cykli koncertowych. Póki co będzie można porównać II symfonię pod dyrekcją J. Shemeta z tym samym utworem pod dyrekcją Marin Alsop, ale to dopiero w czerwcu przyszłego roku. Pozdrawiam z Katowic, Jan Siechowski
Dzień dobry, dziękuję za komentarz!
O tak, Shemet ze swoją orkiestrą w sali NOSPR – założę się, że efekt byłby znakomity 😉
Pozdrawiam serdecznie,
OŁ