Pierwotnie koncertem, który odbył się 6 października w Musikhuset Aarhus dyrygować miał Leif Segerstam. To właśnie nazwisko legendarnego i nieco ekscentrycznego fińskiego dyrygenta przyciągnęło moją uwagę. Okazało się jednak, że z powodów zdrowotnych artysta wystąpić nie może, a jego miejsce zajął nieznany mi wcześniej Peter Szilvay, urodzony w 1971 roku norweski dyrygent, który najbardziej znany jest w krajach Półwyspu Skandynawskiego. Zmianie nie uległ całe szczęście program występu Aarhus Symfonieorkester.
Pierwszym utworem było prawykonane w piątek dzieło Light and Grass współczesnej szwedzkiej kompozytorki Britty Byström (rocznik 1977), kompozycja przeznaczona na instrumenty dęte i perkusję, napisana na zamówienie tutejszej orkiestry. To przystępne dzieło o barwnej, migotliwej fakturze, w której na pierwszy plan wysuwały się szczebiotliwe flety, a także trąbki i puzony z tłumikami. Ich brzmienie sprawiało, że często miało się skojarzenia z jazzem albo z muzyką z kreskówki. Był to zatem przyjemny w odbiorze zbiór brzmień dętych, dobarwianych okazjonalnymi wtrętami perkusji. Zgodnie z komentarzem autorki dzieło to stanowić ma dopełnienie Le Illuminations Benjamina Brittena, a twórczyni sięgnęła tutaj po technikę kompozytorską infinity series, stworzoną w latach 60. przez nestora duńskiej sceny muzycznej, Pera Nørgårda. Ale nie nazwałbym kompozycji Byström arcydziełem.
W Les Illuminations Brittena do słów Artura Rimbauda partię solową wykonywała Henriette Bonde-Hansen. Artystka miała ciepły, miękki i matowy głos, który dobrze pasował do charakteru muzyki. Minus był taki, że zdarzało jej się (rzadko, bo rzadko, ale jednak) ginąć gdzieś pod brzmieniem orkiestry. Ale Britten orkiestrował oszczędnie, więc miejsc takich było mało. Brzmienie orkiestry pod batutą Szilvaya było satysfakcjonujące – smyczki były dobrze przygotowane, z przyjemnością słuchało się zwłaszcza starannie dopracowanej artykulacji. Dyrygent kierował zespołem ekspresyjnie, co dwukrotnie wprowadziło publiczność w błąd i sprowokowało do przedwczesnych oklasków.
W drugiej części koncertu zabrzmiała Czwarta Johannesa Brahmsa, dzieło powszechnie znane, lubiane i wykonywane często. Z tego też względu dawało też dobre możliwości oceny pracy zarówno dyrygenta jak i orkiestry. Dlatego też, mając do dyspozycji mnóstwo nagrań i koncertów na żywo, podczas których dzieło to słyszałem, nie pozostaje mi nic innego niż stwierdzić, że wykonanie pod batutą Szilvaya było bardzo nierówne. Najlepsze w nim było drugie ogniwo, że świetnie grającą blachą (piękne, ciepłe solo waltorni!) i drewnem. Orkiestra pokazała, że potrafi ładnie zaokrąglać frazy i pięknie śpiewać. Całkiem dobra była też trzecia część, z dobrze dobranym kontrastem pomiędzy częścią zasadniczą a triem. Niestety, zarówno pierwsza jak i czwarta część pozostawiły spory niedosyt. Był to Brahms traktowany ze śmiertelną powagą, prowadzony wolno, ciężko i masywnie. Tymczasem można przecież z tej muzyki wydobyć mnóstwo ostrości, uczuć, ba, nawet niekiedy namiętności! Odniosłem jednak wrażenie że styl dyrygowania Szilvaya obliczony był przede wszystkim na zrobienie odpowiedniego wrażenia na publiczności. Nadmiarowość niektórych gestów nie miała związku z brzmieniem orkiestry. A szkoda, bo to bardzo dobry zespół, z którego można było wycisnąć dużo więcej. Tym bardziej że baza jest, o czym świadczy choćby to, że balans pomiędzy poszczególnymi grupami orkiestry był bardzo starannie dobrany. Trzeba jednak mieć spójną wizję tej muzyki, myśleć całością formy. Tej umiejętności niestety Szilvay nie zaprezentował i stąd też pewien niedostatek wrażeń.
foto. Lars Igesund
Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl