VIII Symfonia c-moll Antona Brucknera należy do najdłuższych i najbardziej rozbudowanych symfonii w repertuarze. Gra się ją jednak dość rzadko, tym bardziej warto było doświadczyć wykonania utworu podczas niedzielnego poranku w Wiener Konzerthaus w wykonaniu orkiestry Wiener Symphoniker, którą poprowadził Manfred Honeck. Ten urodzony w 1958 roku austriacki dyrygent od 2007 roku jest szefem artystycznym Pittsburg Symphony Orchestra, z którą nagrywa dużo płyt, jednak przeważnie są one wydawane przez japońską firmę Exton i z tego powodu dość trudno je dostać. Jeśli zaś idzie o orkiestrę, to chociaż nie jest aż tak rozpoznawalna jak Wiener Philharmoniker, to jednak założona w 1900 roku Wiener Symphoniker także może pochwalić się pięknymi osiągnięciami. Szefowali jej m.in. Wolfgang Sawallisch, Carlo Maria Giulini czy Giennadij Rożdiestwieński, a jej dyrygentem gościnnym przez wiele lat był Georges Prêtre. To właśnie z tym zespołem Hermann Scherchen nagrał też pierwszą w historii fonografii Siódmą Mahlera.
Jak jednak wypadła Ósma pod batutą Honecka? Nie była to w żadnym wypadku interpretacja mistyczna lub uroczysta. Dyrygent postawił na zaakceptowanie dramatyzmu tej partytury, obrał przy tym umiarkowane tempa (wykonanie – od wejścia Honecka na estradę do wybrzmienia ostatniego dźwięku – trwało 85 minut, w co wliczają się długie pauzy pomiędzy ogniwami). Czy tego typu koncepcja obroniła się? Oczywiście, była też o tyle dobra, że dyrygent potrafił utrzymać wysoki poziom napięcia, a w jego Ósmej nie było żadnych martwych punktów i przestojów, w których słuchacz zaczyna się niecierpliwić i myśleć o niebieskich migdałach. Był to więc Bruckner prowadzony konkretnie, z energią i dyscypliną. Podejście Honecka skojarzyło mi się z wykonaniem Piątej Brucknera, którą słyszałem jakiś czas temu pod batutą Markusa Poschnera. Orkiestra brzmiała przejrzyście, choć miała też konieczną w dziełach tego kompozytora masę brzmienia. Było to jednak podejście oddalone lata świetlne od interpretacji znanych z nagrań Celibidache, Klemperera czy nawet Waltera. Wejścia kwintetu były ostre, co przydawało wykonaniu zdecydowania i wyrazistości. Pierwsza część brzmiała bojowo i energicznie, Scherzo, dzięki wyrazistemu podkreśleniu rytmiki, zmieniło się w upiorny, maniakalny danse macabre. W części wolnej zdarzył się fragment grany przez drewno, który wydał mi się nazbyt pospieszny, ogólnie jednak ogniwo to było prowadzone z dużym wyczuciem proporcji, muzyka organicznie rozwijała się aż do potężnej kulminacji. Finał ponownie prowadzony był dynamicznie, z energią i pazurem. Pewien problem stanowiły kulminacje w pierwszej i ostatniej części, w której brzmienie w tutti stawało się momentami ostre i krzykliwe – brakowało w tych fragmentach barw i miękkości. Poza tą drobną niedogodnością brzmienie Wiener Symphoniker było jednak bardzo satysfakcjonujące. Znakomicie brzmiał kwintet, którego członkowie zerkali na siebie w czasie grania, co miało też tę zaletę, że pokazywało że orkiestra jest ze sobą dobrze skomunikowana. Drewno i blacha także brzmiały bardzo dobrze (za wyjątkiem wspomnianych fragmentów tutti). Co do perkusji – chyba pierwszy raz w życiu widziałem tak ogromne talerze. Grający na nich muzyk miał nawet pewne problemy z utrzymaniem równowagi po uderzeniach. Był to jednak drobny incydent bez wpływu na pozytywne wrażenie, jakie wywarła przemyślana i znakomicie poprowadzona interpretacja Manfreda Honecka.
foto. Todd Rosenberg
Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl