NOSPR postanowił uczcić 90-te urodziny Krzysztofa Pendereckiego półscenicznym wykonaniem ekspresjonistycznej Czarnej maski, czyli trzeciej z czterech oper kompozytora. Utwór ten poprowadziła w wersji półscenicznej Marin Alsop. Kompozytor otrzymał zamówienie na to dzieło od festiwalu w Salzburgu w 1982 roku, a prawykonanie odbyło się cztery lata później, w sierpniu 1986 roku (w Polsce jednoaktówkę wystawiono rok później w Poznaniu). Twórca oparł się na sztuce noblisty Gerharta Hauptmanna, której akcja rozgrywa się w Bolkowie na Dolnym Śląsku w 1662 roku. Nie chcę streszczać w tym miejscu libretta (z łatwością można takie streszczenia znaleźć online, choćby na stronie NOSPRu TUTAJ) i wdawać się w szczegóły opisanych dźwiękami wydarzeń, bardziej zajmująca jest bowiem sama muzyka. Dzieło Pendereckiego porównano swego czasu do ekspresjonistycznych jednoaktówek Richarda Straussa – Salome i Elektry, ale w porównaniu z Czarną maską oba te dzieła są lekkie, przystępne i eufoniczne niczym Wesoła wdówka. Nie mówię że to źle, stwierdzam jedynie, że dzieło Pendereckiego stanowi ogromne wyzwanie – tak dla śpiewaków, jak dla dyrygenta, orkiestry, a wreszcie też dla publiczności. To nie jest muzyka, której można słuchać często i z przyjemnością. Przynosi pewnego rodzaju katharsis, a jej mroczność i brutalność są w pewien sposób fascynujące i angażujące.
Postaci jest w dziele bardzo dużo (aż 16 partii solowych) – wchodzą one ze sobą w rozmaite interakcje, każdemu o coś chodzi i każdy ma swoją historię do przekazania. Trzeba umieć zatopić się w tej historii i nie spuszczać wzroku z tablicy z napisami – akcja bowiem biegnie tak szybko, że łatwo o pogubienie się. Muzyka jest mroczna, gęsta, pełna jaskrawych, dysonansowych współbrzmień i ostrych kontrastów dynamiki i rejestrów. Obsada – ogromna. W orkiestrze są saksofony, fortepian, organy, mnóstwo perkusji, są też dwa zespoły grające poza sceną. Jeden z nich schowany był bezpośrednio za estradą, drugi ulokowano przy jednym z wejść. Muzycy grający w tym ostatnim zespole wykonywali śląską melodię taneczną (w składzie była nawet lutnia), a prosty diatoniczny temat wprowadzał ogromny kontrast w stosunku do gęstej, schromatyzowanej magmy, jaka kipiała w orkiestrze. Od pierwszych taktów bardzo wyraźnie słychać było, że to Penderecki. Kompozytor miał już wówczas wypracowany tak wyrazisty styl, że niemożliwym jest pomylenie jego dzieła z utworem innego kompozytora. To duża wartość tej muzyki. Arcytrudną partyturę zrealizował NOSPR pod batutą Marin Alsop (dyrygentka prowadziła to dzieło po raz pierwszy w życiu!) brawurowo, sugestywnie kreując nastrój pełen grozy i tajemniczości. Brawa należą się także Chórowi NFM.
Jak już wspomniałem – było to wykonanie półsceniczne, a za reżyserię odpowiadał Georg Zlabinger. Moim zdaniem trudno byłoby lepiej wykorzystać ogromną przestrzeń sali NOSPR. Postacie wychodziły z wejść na backstage, wchodziły na salę od strony publiczności, a czasem pojawiały się na antresoli i stamtąd śpiewały. Sposób wchodzenia ze sobą w interakcje, reagowanie na kwestie innych postaci – wszystko to było bardzo dopracowane, zrealizowane logicznie i konsekwentnie. Było też niezwykle angażujące, nie było tam ani sekundy nudy czy przestoju. Więc jeśli chodzi o reżyserię, o wykorzystanie przestrzeni i postaci – reżyserowi należą się wielkie brawa. Także zmiany oświetlenia były świetnie zastosowane.
Jeśli chodzi o obsadę to tutaj także poziom był bardzo wysoki. Szczególną uwagę zwracał Tomas Tómasson jako Löwel Perl, ale także tenor Patrick Vogel jako Jedidja Potter, sopranistka Ewa Tarcz w niewielkiej roli Dagi, sopranistka Joanna Kędzior jako Arabella i mezzosopranistka Karolina Sikora jako Róża Sacchi. Niespecjalnie za to spodobali mi się wykonawcy głównych ról. Tenor Tadeusz Szlenkier (Silvanus Schuller) i zwłaszcza koreańska sopranistka Yeree Suh (Benigna) mieli tendencję do znikania w wielkiej masie brzmienia. To prawda, że Penderecki pardonu śpiewakom nie daje, a akcja sceniczna sprawia, że nie zawsze wszystkich słychać było jednakowo dobrze, ale głosy tych artystów miały tendencję do znikania szczególnie często.
Czarna maska Pendereckiego na pewno nie jest utworem, którego można słuchać często. Tym lepiej jednak, że była możliwość, aby doświadczyć go w wykonaniu tak starannym i dopracowanym – zarówno jeśli chodzi o grę orkiestry, o stronę wokalną jak i o reżyserię. Swoje trzy grosze dodała też świetna sala. Było w niej mnóstwo przestrzeni, w której dźwięk mógł się rozejść.
foto. Grzesiek Mart doc/NOSPR
Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl
Warto jeszcze dodać, że wielkie solo Benigny nie było wykonane, skrócone do kilku słów. Nie wiem czyja była to decyzja, ale moja intuicja podpowiadałaby mi, że solistka nie była gotowa na swoje solo popisowe… Całkowicie zgadzam się z panem, Czarna Maska to również wyzwanie dla słuchaczy, podobnie zresztą jak Raj Utracony oglądany dzień później w Teatrze Wielkim w Łodzi.