Drugi koncert Chicago Symphony Orchestra miał w programie tylko dwa dzieła. Pierwszym z nich była III Symfonia c-moll Florence Price. Była ona amerykańską kompozytorką, pianistką, organistką i pedagożką należącą do tego samego pokolenia co Szymanowski czy Strawiński. Przez dużą część życia mieszkała w Chicago, wykonanie jej kompozycji było więc aktem patriotyzmu lokalnego. A także dziejowej sprawiedliwości, bowiem ze względu na płeć i kolor skóry Price miała trudność w przebiciu się w amerykańskim środowisku muzycznym. Ostatnio jej twórczość zyskuje jednak na popularności, a album z jej symfoniami nagrał dla Deutsche Grammophon Yannick Nézet-Séguin i Philadelphia Orchestra. III Symfonia powstała w latach 1938-1940. Otwiera ją niski, niemal wagnerowski chorał blachy, pięknie zagrany przez CSO ciepłym, nasyconym dźwiękiem. Po powolnym wstępie przyszła kolej na szybką, dramatyczną część zasadniczą, w której pojawiły się quasi-wojskowe rytmy realizowane przez perkusję. Liryczne Andante, drugie ogniwo, przywodziło nieco na myśl Dvořáka z jego okresu amerykańskiego, a to ze względu na zastosowanie skali pentatonicznej. Tu z kolei okazję do pokazania się miało drewno. Dwa ostatnie ogniwa były utrzymane w szybkim tempie. Pierwszym z nich była Juba, czyli stylizacja afroamerykańskiego tańca. Ogniwo to, bogato orkiestrowane z dużym udziałem perkusji (m.in. świetna solówka ksylofonu), wprowadza element rozluźnienia, aczkolwiek zostało przez Mutiego wykonane dość poważnie. Wreszcie zaskakująco dramatyczne Scherzo, także świetnie orkiestrowane i pełne wyrazu. Nie jest to może arcydzieło, nie jest to muzyka bardzo zaawansowana pod względem harmonii czy kontrapunktu, jest to muzyka elektryczna, ale przystępna i atrakcyjna. Dobrze, że została przypomniana, tym bardziej że wykonanie było znakomite.
Drugim dziełem w programie była V Symfonia B-dur Siergieja Prokofiewa, prawykonana w styczniu 1945 roku, a więc niespełna 5 lat po premierze Trzeciej Price. Muti dawno temu nagrał już ten utwór z Philadelphia Orchestra. To bardzo dobre nagranie, ale nie jest ono definitywne. Brakuje w nim tego, co było obecne w wiedeńskim wykonaniu Mutiego z CSO – a więc przede wszystkim ostrości i organiczności w budowaniu formy. Nie był to oczywiście Prokofiew, jakiego znamy ze starych rosyjskich nagrań. Dźwięk CSO jest o wiele bardziej ciepły, krągły i subtelny, ale w niczym nie przeszkodziło to Mutiemu w stworzeniu kreacji, w której praktycznie wszystko było zrobione w punkt. Pierwsze ogniwo płynęło organicznie aż do przepięknej, soczystej kulminacji, gdzie od jak najlepszej strony pokazała się perkusja, zwłaszcza bęben basowy i tam-tam. W drugim ogniwie wykonawcom udało się uchwycić specyficzny, typowy dla Prokofiewa sarkastyczny humor. Duża w tym zasługa znakomitego staccata smyczków i rewelacyjnego drewna. Trio było dobrze skontrastowane z zasadniczym materiałem pod względem tempa, a wszystkie przyspieszenia i zwolnienia były realizowane wzorcowo. Przepiękna, ekspresyjna i pełna emocji cześć wolna ze zjawiskową grą smyczków. Finał prowadzony był zrazu w dość umiarkowanym tempie, później jednak nabrał rozpędu i rozmachu, a już zakończenie było grane na pełnych obrotach, szczególnie znakomicie brzmiała w nim blacha i perkusja. Była to znakomita, imponująca kreacja.
Na bis Muti zadyrygował Uwerturą do Joanny d’Arc Giuseppe Verdiego. Nie jest to dzieło, które słyszy się codziennie, dobrze więc było je usłyszeć wykonane z takim zaangażowaniem. Muzycy grali con amore, a tak samo dyrygował też Muti.
W jaki sposób podsumować te dwa koncerty? Ano wyłącznie tak, że Chicago Symphony Orchestra to nadal jedna z najlepszych orkiestr na świecie, a Muti, pomimo zaawansowanego wieku (w tym roku skończy 83 lata) jest w znakomitej formie.
foto. Todd Rosenberg
Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl