Program piątkowego koncertu Yaroslava Shemeta w Filharmonii Śląskiej zawierał jedno tylko dzieło – Niemieckie requiem op. 45 Johannesa Brahmsa. Był to kolejny z serii koncertów tego dyrygenta, pokazujących jak ambitnym jest on artystą i na jak dużą skalę chce działać. Dzieło urodzonego w Hamburgu twórcy jest trudne. To kompozycja surowa, jakby wykuta z granitu, dostojna i melancholijna, której grozi to, że w mało wprawnych rękach stanie się monotonna i zwyczajnie nudna. Jest w niej jakaś protestancka oszczędność środków, niechęć do ostentacji. Nie jest to „złota a skromna” msza w stylu wystawnych, pełnych dźwiękowego splendoru dzieł żałobnych Verdiego czy Berlioza. Brahms nie straszy też słuchaczy ogniem piekielnym, ziemia nie grzmi, a aniołowie nie dmą w trąby anonsujące sąd ostateczny. U niemieckiego kompozytora w centrum uwagi jest człowiek i jego zetknięcie z przemijaniem. Stąd też rezygnacja z uniwersalnej łaciny, będącej już wtedy lingua morta, a użycie zamiast niej fragmentów Biblii w przekładnie Marcina Lutra. Impulsem do rozpoczęcia prac była śmierć matki kompozytora w lutym 1865 roku. Pretekstem do wykonania dzieła w Katowicach była zaś chęć przypomnienia o ofiarach Tragedii Górnośląskiej, kiedy to w pierwszych miesiącach 1945 roku tereny te „wyzwalała” armia czerwona, robiąc to co potrafiła najlepiej – mordując cywili, gwałcąc kobiety i rabując co tylko się dało.
Miałem przed tym koncertem pewne obawy, bo Niemieckie requiem zwyczajnie mi nie wchodzi. Dla odświeżenia słuchałem tego utworu w kilku bardzo różnych od siebie nagraniach (Barenboim, Blomstedt, Gardiner, Klemperer), ale zawsze kończyłem z tą samą konkluzją – nie jest to do końca muzyka dla mnie. Całe szczęście obawy te były nieuzasadnione. Shemet poprowadził to dzieło wyraziście, dramatycznie, mocno podkreślając kulminacje i sprawie rozładowując napięcie, a także niezwykle czytelnie prowadząc gęste odcinki polifoniczne. Była w tym zarówno niezbędna w tej muzyce przestrzeń, jak i elastyczne operowanie tempem, barwą i dynamiką, było więc wszystko to, do czego Shemet przyzwyczaił już słuchaczy uczęszczających na jego koncerty. Orkiestra także zaprezentowała się świetnie, grając finezyjnie i z wyczuciem. Słuchało się tej gry z wielką przyjemnością. Ale i odbiór części wokalnej był satysfakcjonujący – Chór Filharmonii Śląskiej, przygotowany przez Jarosława Wolanina, wypadł bardzo dobrze. Solistami byli Ilona Krzywicka i Stanislav Kuflyuk. Nie zachwycili mnie jakoś szczególnie, ale też nie śpiewali jakoś dramatycznie źle. Byli po prostu w porządku.
Całe wykonanie oceniam jak najbardziej pozytywnie. A wcale nie byłem pewien że dotrę – po nocy spędzonej w busie z Hamburga, po kolejnej godzinie spędzonej w pociągu do domu i po kilkugodzinnym śnie nie miałem wielkiej ochoty na kolejny wypad. Ale było warto. Bardzo było warto!
Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl
foto. Karol Fatyga