Teresa Chylińska już na zawsze związana będzie w naszej muzykografii z nazwiskiem Karola Szymanowskiego. Jej opus magnum było opracowanie całej zachowanej korespondencji od i do kompozytora, która zajęła łącznie 15 tomów. Imponujące to osiągnięcie! Chylińska napisała także kilka innych poświęconych temu twórcy pozycji. Jednak ostatnia książka autorki już przed przeczytaniem wzbudziła pewne moje wątpliwości. Nosi ona tytuł Jak Karol Szymanowski pisał książkę o sobie i powstała niejako w odpowiedzi na obrazoburczego rzekomo Uwodziciela Danuty Gwizdalanki. Jako badacz życia najgorszego „wroga” Szymanowskiego – poczułem się w obowiązku sięgnięcia po tę książkę. Jakie jest credo Chylińskiej? W jednej z rozmów dla Polskiego Radia wyznała: „Wydawca i edytor nie może w żadnym świetle pokazywać osobistości, której poświęca pracę. To musi być robione z żelazną konsekwencją i uczciwością, bo inaczej wrócimy do XIX wieku, kiedy obcinało się fragmenty listów ze względu na obyczaje i koneksje”. Po przeczytaniu tego cytatu (a byłem już po lekturze książki) wybuchnąłem głośnym śmiechem. Konsekwencji nie można Chylińskiej odmówić. Zupełnie odmiennie sprawa ma się jednak z uczciwością. Muszę wyznać, że nigdy, przenigdy jeszcze nie czytałem książki tak tendencyjnej, tak nastawionej na bronienie za wszelką cenę bohatera, pełnej tylu uproszczeń i przemilczeń, które są na porządku dziennym, jeśli cokolwiek mogłoby postawić bohatera w choćby trochę mniej korzystnym świetle. Punktem wyjścia (i pretekstem do nadania pozycji takiego a nie innego tytułu) był dla Chylińskiej zamieszczony na początku książki szkic autobiograficzny Szymanowskiego, który jednak jest jedynie pretekstem do zaprezentowania „normalnej” biografii protagonisty. Nie będę się rozpisywał na temat każdej części książki osobno, zajmę się najbardziej kontrowersyjnymi jej elementami, które dla wygody podzieliłem na osobne wątki.
Zacznę od Morawskiego, bo temat recepcji jego twórczości i osoby jest mi najbliższy i najlepiej znany.
Wątek nr 1 – Morawski
Morawski pojawia się w tej książce po raz pierwszy na stronie 336. Pojawia się tam informacja o jego studiach muzycznych i plastycznych, ale nie ma nic na temat działalności niepodległościowej (byłoby to wszak za dużo dobrego!). Chylińska pisze następnie, że Fitelberg dyrygował w maju 1930 roku fragmentami baletu Miłość i że był to „niecodzienny debiut pięćdziesięciolatka”, który na dodatek był jakoby straszliwie zakompleksiony z powodu braku wykonań swoich utworów. Tylko że informacja jakoby był to debiut Morawskiego jest błędem merytorycznym. Lista wykonań jego utworów do tego czasu przedstawia się następująco:
1910 – prawykonanie w Paryżu symfonii Vae victis – pisał o tym Jerzy Kukla w swoim artykule opublikowanym w „Ruchu Muzycznym” w 1989 roku.;
1912 – wykonanie poematu symfonicznego Don Quichotte we Lwowie pod dyrekcją Mieczysława Sołtysa w lutym i w Warszawie pod batutą Zdzisława Birnbauma w kwietniu – drugie z tych wykonań ujął w swojej antologii Na przełomie epok Roman Jasiński. Książkę tę wydano w 1979 roku;
1918 – prawykonanie poematu symfonicznego Nevermore w Paryżu. Do tej informacji dotarłem w trakcie swoich badań i napisałem o tym w tekście o Morawskim, który wszedł w skład drugiego tomu zbioru Muzyka polska za granicą, wydanego w 2019 roku;
1924 – pierwsze polskie wykonanie Nevermore pod batutą Fitelberga; także o tym pisał Jasiński w swojej antologii;
1925 – prawykonanie Ulalume i powtórne wykonanie Nevermore przez Fitelberga, również to prawykonanie nie uszło uwagi Jasińskiego;
1927 – wykonanie Nevermore w Filharmonii Warszawskiej przez Emila Młynarskiego. Zgadza się, także o tym Jasiński napisał;
1928 – wykonanie fragmentów czwartej części baletu Miłość w ramach Festiwalu Muzyki Polskiej w Théâtre Mogador przez Orchestre Pasdeloup i pod batutą Rhené-Batona. O tym też pisałem w tekście opublikowanym w 2019 roku;
1929 – wykonanie Nevermore przez Bronisława Wolfsthala (o tym Jasiński nie napisał…).
Pominąłem tu wykonania pieśni we Lwowie w 1911 roku czy drobniejszych utworów w Paryżu, ale nawet bez tego widać, że wykonanie fragmentów Miłości w 1930 roku nie było żadnym debiutem. Co więcej – pisano o tych wykonaniach w literaturze przedmiotu. Mogę zrozumieć, że muzyka Morawskiego mało Chylińską obchodzi, ale wypadałoby jednak, aby znała literaturę przedmiotu. Chyba, że pominęła te informacje celowo. Czemu miałaby to robić? Czytajmy dalej jej książkę: „[Morawski] jeszcze bardziej (niż do Szymanowskiego) wrogo nastawiony był do Fitelberga – ponieważ ten „służył” Szymanowskiemu”. Owszem, Morawski nie cierpiał Fitelberga, ale chyba nie chodzi tu jednak o sympatię dyrygenta do Szymanowskiego. Jeśli ktoś czytał wspomnienia Rubinsteina, Jasińskiego, Wiłkomirskiego, Panufnika czy poświęconą dyrygentowi książkę Leona Markiewicza ten wie, że Fitelberg był człowiekiem antypatycznym, powszechnie nielubianym i traktującym otoczenie z wyższością. A Morawski akurat miał powody, aby go nie lubić, choć pojawiły się one dopiero przy okazji awantury o tzw. „Akademię”, o czym za chwilę. Swoją drogą – Chylińska już w 2008 roku napisała w swojej książce Karol Szymanowski i jego epoka, jakoby Morawski debiutował w 1930 roku. Jak widać 15 lat to za mało na zapoznanie się z pominiętą wcześniej literaturą przedmiotu… Szymanowski opisywany jest przez Chylińską jako aniołek, osoba życzliwa i chętna do współpracy z Morawskim.
Wątek numer 2 – relacje z krytykami muzycznymi
Chylińska nazywa adwersarzy kompozytora „przyczajonymi nienawistnikami”, piszący krytycznie o Harnasiach Rytel i Niewiadomski są „chorzy z nienawiści”, a pisząca dobrze Łobaczewska wykazuje się wielką odwagą chwaląc ten utwór – „nie lękała się”, tak jakby dwaj „wrogowie” Szymanowskiego czyhali za rogiem, aby ją za te słowa pobić. Gdy ktoś pisał o Szymanowskim dobrze – to jest opisywany jako „poważny i wiarygodny”, jeśli ktoś za coś go krytykował – to niemal wprost nazywa go Chylińska półgłówkiem. Ciekawe czy tak samo nazwałaby Ravela, któremu nie podobała się wykonana w Paryżu III Symfonia. Ale o tym pewnie Chylińska albo nie wie, albo to przemilczała. Stromenger krytykujący Szymanowskiego jako szefa konserwatorium stosuje „podłe i niskie” chwyty, dążąc do „anihilacji” twórcy Mitów. „Perfidne i niegodziwe” były zdaniem Chylińskiej wypowiedzi Kadena-Bandrowskiego, po czym dodaje, że literat opinie Szymanowskiego „obłudnie wykoślawiał i fałszywie interpretował z nieukrywaną złą wolą i pozorowanym gniewem. Modelowy intelektualny przekręt, świadoma manipulacja – dziś nazwalibyśmy to mega fake newsem. Ale to była dopiero zapowiedź dalszej walki”. Każda wypowiedź w kontrze do Szymanowskiego to przejaw nienawiści! Krytyka zachowania Szymanowskiego przez Morawskiego i Kazurę (o czym szerzej za chwilę) to też oczywiście przejaw hejtu. Fakty jednak są takie, że to Szymanowski przyznawał się (i to wprost) to nienawiści względem swoich krytyków, nadmieniał jednak, że była ona „ideologiczna” (cokolwiek by to miało znaczyć).
Wątek numer 3 – Szymanowski jako rektor WSM
W książce Chylińskiej wątek pracy pedagogicznej Szymanowskiego i kierowania przez niego Państwowym Konserwatorium Muzycznym i (przez krótki czas) Wyższą Szkołą Muzyczną przedstawiony został jak walka dobra ze złem. Oto autor Harnasiów, kierowany rzekomo wyłącznie ideologicznym wzmożeniem, postanawia podjąć się heroicznego zadania, jakim jest wyciągnięcie polskiego systemu edukacji z zaścianka, w jakim się znajduje. Prawda o tej sytuacji była jednak o wiele bardziej złożona i prozaiczna. Szymanowskiemu chodziło o zyskanie źródła stałych dochodów, o czym pisał w swoich memuarach Artur Rubinstein. Winna tej sytuacji była rodzina kompozytora, która co prawda dawała mu poczucie wyjątkowości, ale też bezwzględnie na nim pasożytowała. A jak sam twórca zapatrywał się na uczenie innych kompozycji? O pracy pedagogicznej Szymanowski pisał: „uczenie przeróżnych kretynów i chamów subtelnego kunsztu komponowania wydawało mi się bezsensowne”.
Taki był Karol.
Jeśli chodzi o kwestię nieszczęsnej Wyższej Szkoły Muzycznej i roli Szymanowskiego jako kierownika tej placówki, to sprawa także jest złożona. Stanowisko rektora bez wątpienia odpowiadało potrzebie prestiżu Szymanowskiego, ale reforma oświaty była wówczas pomyślana fatalnie, co było w środowisku muzycznym rzeczą powszechnie wiadomą, a czego autor Mitów nie chciał przyjąć do wiadomości. Zgodnie z relacją Mateusza Glińskiego odbył on rozmowę z zatrudnionym przez Szymanowskiego w WSM Różyckim, który indagowany o zasadność przedsięwziętych działań „machnął ręką i z uśmiechem powiedział: „co tu gadać, kiedy nie ma o czym mówić””. Wyższa Szkoła Muzyczna mieściła się w jednym budynku ze Średnią Szkołą Muzyczną (której szefował Morawski) i z seminarium dla nauczycieli (z Kazurą jako kierownikiem). WSM nie miała klas instrumentalnych (te pozostały przy szkole średniej), miała za to orkiestrę (!!!), której kierownikiem był Fitelberg. Starał się on pozyskać uczniów szkoły średniej do popisów orkiestry, co spotykało się z ostrymi protestami Morawskiego. Kością niezgody były także wizytacje, które pedagodzy WSM realizowali w ŚSM, a z powodu których nauczyciele drugiej z tych placówek byli niezadowoleni. Przez cały czas w prasie toczyła się też zażarta polemika, w której głos zabierał Szymanowski. Czytałem te teksty. Jest to pozbawione argumentów merytorycznych emocjonalne bicie piany. Kompozytor nazywał swoich adwersarzy „symplicystami” i „impotentami”, ci zaś pisali o tym, że artysta tak rzadko bywał na uczelni, że nazywano go „duchem w palcie”, pisano też o „fikcji reprezentacji”. W końcu doszło to wyrzucenia z uczelni przyjaciół Szymanowskiego.
Chylińska pisze o wyrzuceniu z uczelni Różyckiego i Fitelberga tak, jakby był to atak na stronnictwo progresywne, tymczasem ich przypadek był kompromitujący dla Szymanowskiego jako rektora Konserwatorium. Fitelberg realizował w czasie roku szkolnego liczne podróże koncertowe, pracował też w Filharmonii Warszawskiej, a jednocześnie cały czas pobierał pensję w Konserwatorium! Analogicznie wyglądała „praca” Różyckiego – zachowały się jedynie dokumenty świadczące o powołaniu go na stanowisko i te dotyczące odwołania. Na temat jego pracy nie zachowało się literalnie nic. Prowadząc badania nad Morawskim przeglądałem zachowane przedwojenne protokoły egzaminacyjne. W przypadku klas kompozycji Różyckiego i Szymanowskiego jedynym co było tam wpisane były nazwiska wykładowców. Żadnych ocen, żadnych uczniów. Nic. Prawda jest bolesna: „przyjaciele” wykorzystali znajomość z Szymanowskim, aby dostać etaty, które następnie traktowali jak synekury. I to z tego powodu Fitelberg i Różycki zostali wyrzuceni z Konserwatorium. To też przeciwko tym nieprawidłowościom protestowali „hejterzy” Morawski i Kazuro. Czy ktoś może im się dziwić? Jeśli zaś chodzi o Szymanowskiego, to w liście do reżysera Ryszarda Ordyńskiego otwarcie nazywał siebie „malowanym rektorem” i argumentował, że bierze tę pracę tylko z powodów finansowo-prestiżowych. Witkacy zaś zatytułował portret Szymanowskiego Rektor-fafuła. Ale o tym Chylińska u siebie nie wspomina.
Chylińska uparcie podkreśla stoicki spokój Szymanowskiego po rezygnacji z posady w Konserwatorium. Zachowywał jakoby dystans wobec tego co się wydarzyło. Taki opis kłóci się z relacjami świadków. Zborowski pisał z Zakopanego:
„Był trzy dni Karol Sz. Nic nowego nie powiedział. Rozgoryczony i rozdrażniony, wymyśla od chamów ministrowi, Kadenowi, Morawskiemu, Kazurom itd. (…) Oczywiście trochę trudno z nim na rozum mówić. (…) Gadaj z dzieckiem, rozżalonym słusznie na warszawskie stosunki, które nagle żal o inne drobnostki miesza z żalem o poważne sprawy.”
Dokładnie w tym samym czasie autora Harnasiów odwiedził młody Andrzej Panufnik. Tak opisał to spotkanie w swojej autobiografii:
„Szymanowski nie rozmawiał ze mną o swojej bieżącej pracy, czego z nadzieją oczekiwałem, nie spytał również o moje studia ani co piszę w danym momencie. Za to natychmiast rozpoczął tyradę na swoich byłych kolegów z konserwatorium. Ze złością atakował kolejno, używając takich słów jak „bydlę”, „szubrawiec”, „świnia”, a nawet „skurwysyn” – najgorsze określenia przeznaczył dla profesora Rytla. Byłem zdumiony takimi słowami w ustach największego polskiego kompozytora. Słuchałem tego wybuchu z coraz większym zakłopotaniem, ponieważ nadal byłem studentem jego rzekomych wrogów w konserwatorium. Najwidoczniej czuł się bardzo dotknięty i chciał, żebym wiedział, co myśli o swoich kolegach, sądząc może, że opowiem się po jego stronie”.
Taki był Karol.
Całą tę sprawę opisałem w artykule Relacje Karola Szymanowskiego i Eugeniusza Morawskiego w kontekście sporu o Wyższą Szkołę Muzyczną w Warszawie, który ukazał się w „Res Facta Nova” w 2015 roku i dostępny jest TUTAJ. O rządach Szymanowskiego pisała też szczegółowo, powołując się na liczne źródła, Magdalena Dziadek w książce Od Szkoły Dramatycznej do Uniwersytetu. Dzieje wyższej uczelni muzycznej w Warszawie 1810-2010, która ukazała się w 2011 roku.
Wątek numer 4 – Państwowa Nagroda Muzyczna
Awantura o Świteziankę z lutego 1933 roku to jedna z osi konfliktu na linii Morawski-Szymanowski. Do nagrody zgłoszono wtedy IV Symfonię Szymanowskiego oraz Świteziankę Morawskiego. Nagrodę otrzymał ten drugi, co wywołało wielki skandal. Część środowiska muzycznego uznała, że była to ustawka i że Morawskiego tak naprawdę nagrodzono za niszczenie dorobku Szymanowskiego. Stromenger pisał:
„Eugenjusz Morawski jest po raz trzeci kandydatem Muzycznej Nagrody Państwowej, i nie bez pikanterji jest okoliczność, że właśnie grupa muzyków, która gorąco dwa lata temu podtrzymywała jego kandydaturę (w tym sam Szymanowski! – przyp. OŁ), na podstawie mniej odpowiedniej jego kompozycji, obecnie – wskutek „zmienionej koniunktury” – namiętnie oponowała przeciw jego kompozycji – najlepszej!”
Chylińska stwierdziła, że tekst Stromengera jest panegirykiem przekraczającym granice zdrowego rozsądku (ale panegiryki ku czci Szymanowskiego są, oczywiście, w porządku, tekstu Stromengera zresztą nie zacytowała) i ograniczyła się do przytoczenia u siebie tylko i wyłącznie opinii krytycznych wobec Morawskiego. Chylińska przytacza także wymianę zdań pomiędzy Chybińskim a Zborowskim, czyli „dwoma uczonymi mężami”. Jeden pisał do drugiego:
„A te techtel-mechtel z muzyczną nagrodą państw.! Walka pomiędzy K. Sz. a kim? Morawskim! Bije się złoto z łajnem!”
I tu ani słowa komentarza czy refleksji, że może ktoś się tu zagalopował.
W kwietniu 1933 roku odbył się też koncert, na którym zaprezentowano zarówno IV Symfonię Szymanowskiego, jak i Świteziankę Morawskiego. Także tutaj nie ma oczywiście żadnych opinii pozytywnych w stosunku do utworu drugiego z tych kompozytorów. Chylińska pisze: „nienawistnicy nawet tu nie odpuścili – doszło do małego skandalu”. Cóż to był za skandal? Otóż na sali była umundurowana i nieumundurowana policja, którą sprowadzono tam rzekomo w obawie przed wrogimi demonstracjami wobec Morawskiego. A jak przebiegło całe wydarzenie? Zgodnie z relacją Wiłkomirskiego
„obyło się bez jakichkolwiek incydentów. Obaj kompozytorzy […] otrzymali swoją porcję kwiatów i owacji. Ofiarowałem tego wieczora każdemu z nich bukiet róż: nie nosiłem nigdy niczyich „barw”, zachowywałem neutralność w walce stronnictw. […] Gdy chodzi o słuchaczy, byli tacy, którzy opuścili salę po pierwszej części programu, i tacy, którzy przybyli wyłącznie na jego drugą część. Można więc powiedzieć, że koncert odbył się pod hasłem: „dla każdego coś miłego””.
Wątek numer 5 – relacje z przyjaciółmi i patronami
Szymanowski miał eksploatatorski i przedmiotowy stosunek do ludzi. Chyba żadna sytuacja nie ilustruje tego lepiej niż jego relacja z Zofią Kochańską, żoną (a później wdową) po skrzypku Pawle Kochańskim. Otóż przez prawie całą książkę przewija się ona jako jedna z najwierniejszych przyjaciółek kompozytora, ciągle pojawiają się cytaty z ich korespondencji, a potem nagle kobieta znika i nie pojawia się nawet wtedy, gdy wzmiankowani są najlepsi przyjaciele Szymanowskiego w ostatnich latach jego życia. Co się stało? Przecież to właśnie Kochańska pomogła twórcy otrzymać pieniądze od dwóch swoich amerykańskich przyjaciółek! Szkopuł w tym, że Szymanowski te relacje zaniedbywał, aż w końcu obie kobiety podjęły decyzję o zaprzestaniu finansowania artysty. Kompozytor napisał wówczas do jednej z nich list, w którym zarzucił jej, że przerwała przesyłanie pieniędzy nie informując go o tym zawczasu. List, który otrzymał w odpowiedzi Szymanowski, był, zgodnie z relacją Leonii Gradstein (czyli asystentki kompozytora), „bezlitosny”, a kobieta zarzuciła mu, że nadmiernie eksploatował ciężko chorującego już wówczas na raka wątroby Pawła Kochańskiego. Wypowiedziała mu swój szacunek, dodatkowo argumentując powody wycofania swojego wsparcia. Nie wiemy dokładnie, co ów list zawierał, gdyż… został on po śmierci kompozytora komisyjnie zniszczony m.in. przez Gradstein, Stanisławę Szymanowską i Perkowskiego, gdyż pokazywał Szymanowskiego w złym świetle… Zachował się za to szkic odpowiedzi Szymanowskiego. Chylińska pisze, że „tylko ten jeden raz kompozytor pozwolił podejść drugiej osobie tak blisko do swego najskrytszego ja”. Cóż, prawda jest taka, że jest to absolutny majstersztyk jeśli chodzi o odwracanie kota ogonem, coś, w czym celują osoby narcystyczne. Szymanowski pisał:
„Tym, co ma znaczenie, jest (…) intencja, poza tym generalny bilans życia. I tak długo, jak pozostaje on pozytywny, to znaczy dobro czynione w słusznej intencji przeważa nad złem, wyrządzonym ponadto bez żadnego zamiaru szkodzenia, lecz w chwilowym zagubieniu się (…) – wszystko jest w porządku. Zatem, mimo tego wszystkiego, co Pani myśli, kategorycznie utrzymuję, że bilans mego życia jest w 1000% pozytywny.”
Ergo – jestem niewinny, sumienie mam czyste (bo nieużywane). Ale dalej jest jeszcze lepiej:
„Trzeba więc zadać sobie trochę trudu, by zastanowić się przed skazywanie kogokolwiek. W sumie, karanie bliskie jest zbrodni, a kat mało się różni od mordercy, którego sadza na krzesło elektryczne. W sumie, popełniane w imieniu jakiegoś prawa, jest to takie samo morderstwo, nigdy dostatecznie nie usprawiedliwione z punktu widzenia humanitaryzmu.”
Gotowe – kot ogonem odwrócon! Szymanowski jest niewinny, bo chciał dobrze, winna jest patronka, bo go osądza.
Taki był Karol.
A co jest dalej?
„By zakończyć: jeśli zraniłem Pawła, zrobiłem to niechcący i jestem zawsze gotów naprawić mój błąd. Jeśli chodzi o Pani list, był dla mnie nie mniej bolesny – i z pełnym rozeznaniem wybrała Pani tę formę, by ranę uczynić bardziej palącą. To wyjaśnia Pani, dlaczego jestem tak głęboko nieszczęśliwy, nie mogąc zwrócić Pani mojego długu, i dlaczego nigdy nie otrzyma Pani ode mnie wiadomości.”
Kot znowu odwrócony, wychodzi bowiem na to, że Paweł jest nieważny, najważniejsze jest, że on sam jest głęboko nieszczęśliwy… No dobrze, a co z Kochańską? Zgodnie z relacją Mateusza Glińskiego (którą oczywiście Chylińska pominęła), w związku z całą tą sytuacją:
„swe rozgoryczenie Karol przeniósł na jej osobę i zerwał z nią korespondencję: „napisał krótki, ale piękny list kondolencyjny (po śmierci Pawła Kochańskiego – przyp. OŁ), później po kilku miesiącach jeszcze jeden, a później zamilkł, mimo że pisałam kilkakrotnie i szczerze mu zwierzałam się, że jego milczenie jest tak bolesne dla mnie. (…) Przechowuję wszystkie jego listy, ale teraz, kiedy je czytam, stwierdzam, że w każdym poruszane były sprawy, jakie miałam załatwić, może więc nie pisał, bo mu już po śmierci Pawełka mało mogłam dopomóc?”
Taki był Karol.
Ciekawie przedstawia się też sprawa subwencji, którą Szymanowski otrzymywał dla ratowania zdrowia z ministerstwa. Tymczasem kompozytor pojechał do Paryża na wykonanie Harnasiów, wobec czego wystosowało pismo, w którym zażądało zaświadczenia o stanie zdrowia i dokumentu (najlepiej uwierzytelnionego przez ambasadę) potwierdzającego konieczność przebywania w Paryżu. Szymanowski odpisał swojej asystentce, Leonii Gradstein:
„tego rodzaju metody są w ogóle niedopuszczalne w stosunku do kogoś takiego jak ja, są szczytem cynizmu, lekceważenia, wykorzystywania sytuacji i wreszcie zupełnego niezrozumienia tego, kim jestem i to ze strony instytucji, która pierwsza jest powołana do tego, żeby to zrozumieć. O żadnej „dobroczynności” i wynikającym stąd dyktowaniu mi warunków mowy być nie może, ponieważ w ogólnym rachunku ja zawsze daje nieskończenie wiele w stosunku do tego, co otrzymuję w zamian. Robię to, co uważam za dobre dla siebie, a więc dla polskiej sztuki, i to wreszcie trzeba zrozumieć.”
Muzyka polska to ja?
Taki był Karol…
I oczywiście cały czas narracja o tym, jaka to z Szymanowskiego była ofiara, jak go nikt nie doceniał i nie rozumiał! Nawet Iwaszkiewicz zły, bo ośmielił się napisać w prasie, że Szymanowski był złym dyrektorem konserwatorium (było to jakoby z jego strony „małostkowe”), zły nawet był Bronisław Krystall, który zamówił co prawda Stabat Mater (zamówił Requiem, co Szymanowski zignorował, stawiając zlecającego przed faktem dokonanym), ale nie był „prawdziwym mecenasem”, co liczy mu się oczywiście in minus… Swoją drogą – Chylińska pominęła oczywiście napisaną po latach relację samego Krystalla, w której Szymanowski nie jest bynajmniej, nomen omen, krystaliczny. Wątek alkoholizmu kompozytora także się pojawia u Chylińskiej, ale rzecz nigdy nie jest nazwana wprost, jest przypudrowana, a autorka stwierdza jedynie oględnie, że zdrowie Szymanowskiego niszczyły „warunki egzystencji”. W jednym miejscu mowa jest o niezwykle hojnym wsparciu, jakie kompozytor otrzymywał od jednej ze swoich amerykańskich wielbicielek, a parę stron dalej czytamy, że Szymanowski był „biedny jak mysz kościelna”. Serio?… Chylińska obficie cytuje listy Szymanowskiego i bez żadnego krytycyzmu wchodzi w przedstawianą przez niego narrację, w paranoiczne doszukiwanie się wszędzie wrogów. Przykład? Proszę bardzo: oto jak Szymanowski pisał o swojej pracy w roli dyrektora Konserwatorium w 1927 roku: „I cała ta praca w atmosferze wiecznej zdrady, nieufności, nienawiści, zazdrości, rzucania kamieni pod nogi (z wyjątkiem oczywiście tej młodej grupy profesorów, która już wobec mnie się skrystalizowała i wierzy we mnie jak w Boga)”.
W innym miejscu Chylińska w następujący sposób opisuje osobowość Szymanowskiego: „empatia i życzliwość jako fundament stosunku do ludzi, ostrożność sądów, niechęć do ferowania moralnych ocen, niezdolność dochodzenia swoich krzywd, słowem – najwyższa duchowa elegancja”.
Serio?
Wątek numer 6 – stosunek do polskiego środowiska muzycznego
„System protekcyjny zastosowany do rodzimej twórczości jest bronią częstokroć obosieczną […], żadne szowinistyczne argumenty nie uratują miernoty od niechybnej zagłady”.
Czy ktoś się jeszcze dziwi że koledzy po fachu go nie lubili? Szymanowski jęczał :”Ich nienawiść do mnie przechodzi wszelkie wyobrażenie! Wprost niewiarygodne!”. I dalej: Szymanowski stwierdza, że młodzi kompozytorzy „bez mojej aprobaty czy rady kroku nie zrobią. Wobec ohydnego „oszczekiwania” starszych jest to bądź co bądź orzeźwiające to poczucie „potrzebności” mojej i pewność, że w przyszłości, jeśli ci młodzi dojdą do głosu, to całą tę martwą kanalię uda się zetrzeć z powierzchni Polski”. W książce nagminnie pojawia się też informacja, jakoby nikt z polskich kompozytorów nie był w stanie doskoczyć do poprzeczki zawieszonej przez Szymanowskiego. Jednym słowem – samotny, niezrozumiany geniusz otoczony przez miernoty! Wydawało mi się, że odchodzimy już od tego typu ocen, że dostrzegamy nie tylko Morawskiego, ale też innych kompozytorów – wiemy co robił Koffler, wiemy że Nowowiejski modernizował swój język muzyczny. Być może wygodniej jest Chylińskiej nie pisać o tym, rzecz w tym, że taka ocena jest anachroniczna, nieprawdziwa i rażąco niesprawiedliwa.
Wątek numer 7 – prawykonanie IV Symfonii w Poznaniu
Chylińska twierdzi, że po prawykonaniu IV Symfonii w stolicy Wielkopolski Szymanowskiego nikt nie odwiedził w pokoju dla artystów (no, oprócz dwóch przyjaciół) rzekomo z tego powodu, że poznańskie środowisko artystyczne zostało zastraszone przez wpływowych muzyków warszawskich, którzy rzekomo grozili, że jeśli będą fetować Szymanowskiego to stracą pracę. Chylińska podaje co prawda, jaki miał być pierwotnie program koncertu (IV Symfonia Szymanowskiego, Malowanki Kasserna, Chmiel Wiechowicza i Sinfonietta Perkowskiego), a winą za zmiany obarcza Fitelberga: „Tymczasem Ficio programu nie przygotował, przyjechał ku rozpaczy Karola tuż przed koncertem”. Ostatecznie wykonano (oprócz dzieła Szymanowskiego) uwerturę Leonora III Beethovena, Preludia Liszta i Step Noskowskiego. Czyli Szymanowski dobry, a tym razem Fitelberg zły, bo niedbały. Czy rzeczywiście tak było? Oto co o tych wydarzeniach pisał w swoich wspomnieniach Kazimierz Wiłkomirski:
„Koncert miał się odbyć w niedzielę wieczorem, próby trwały cały tydzień. Na wszystkich próbach opracowywano tylko IV Symfonię Szymanowskiego. Mijały dni, utwór Kasserna pozostawał nienaruszony. Wreszcie w sobotę, w przeddzień koncertu, muzycy zwrócili uwagę dyrygenta na konieczność wystudiowania także utworu Kasserna. Fitelberg odpowiedział, że dotychczas nie miał na to czasu, gdyż Symfonia Szymanowskiego jest trudna, skomplikowana i wymaga wiele pracy. Na propozycję Fitelberga orkiestra zgodziła się odbyć dodatkową próbę w niedzielę przed południem, poświęconą całkowicie opracowaniu kompozycji Kasserna. W niedzielę rano Fitelberg przyszedł na próbę i… rozpoczął ją od IV Symfonii Szymanowskiego. A wtedy obecny na sali Tadeusz Kassern oświadczył, że wobec takiego stosunku do jego utworu wycofuje go z programu koncertu. Utwór Kasserna nie został tego wieczora wykonany, a występ Fitelberga… był ostatnim jego występem w Poznaniu w okresie międzywojennym.”
A więc nie spisek, a protest przeciwko zignorowaniu przedstawiciela lokalnego środowiska muzycznego.
Podsumowując – co sądzę o najnowszej pracy Chylińskiej?
Książka ta jest owocem arogancji, stronniczości i braku rzetelności. Liczne są tu też „kwiatki” w rodzaju informacji, że to Strawiński skomponował Śpiacą królewnę, źle zapisano też imię Scherchena (Herman zamiast Hermann). Żadna, ale to absolutnie żadna postać historyczna nie potrzebuje tego typu laurek, tego typu histerycznych, pensjonarskich w stylu obron, które nie mają żadnego uzasadnienia w faktach. Doprawdy nie wiem z czym porównać tę pozycję – chyba tylko z pisanymi w czasach słusznie minionych książeczkami o Leninie… W takim samym bezkrytycznym tonie pisali o Szymanowskim Gradstein (Gorzka sława) i Waldorff (Serce w płomieniach). Jednostronność Chylińskiej i groteskowe wręcz manipulowanie faktami, przemilczanie rzeczy dla Szymanowskiego niewygodnych, wyolbrzymianie grzechów jego „wrogów” – są to zabiegi zupełnie skandaliczne, na które nie ma miejsca w poważnej muzykografii. Nie tylko tej książki nie polecam, ale zdecydowanie odradzam sięganie po nią, bo obraz w niej przedstawiony jest po prostu fałszywy. Szymanowski nie był jedynym świetnym kompozytorem pomiędzy Chopinem i Lutosławskim. Być może pozycja ta przetrwa w świadomości muzykologów, ale à rebours – jako wzorcowy przykład tego, jak nie powinno się pisać książek o muzyce.
Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl