Urodziny Fryderyka Chopina postanowiłem spędzić w tym roku w Filharmonii Śląskiej. Co prawda nie na recitalu fortepianowym, a na „normalnym” koncercie symfonicznym, ale repertuar był na tyle ciekawy, że uznałem że warto, tym bardziej że dyrygował Yaroslav Shemet, a kto mnie czyta ten wie, że to dyrygent pierwszoligowy.
Koncert rozpoczął się jednak od dzieła innego polskiego klasyka, a mianowicie od Uwertury do Parii Stanisława Moniuszki (w opracowaniu Fitelberga). Nie jest to może najlepsze dzieło tego kompozytora, ale wykonanie Shemeta miało w sobie energię i blask, którego tego typu dramatyczna muzyka sceniczna potrzebuje. Świetnie wypadły też sola skrzypiec i wiolonczeli. Było tu też to, co tak bardzo lubię w grze tej orkiestry – błyskawiczne wejście na najwyższe obroty. Świetne to było, dynamiczne i sugestywne. Solistą w dziełach jubilata był Denis Zhdanov, który wykonał partie solowe w Wariacjach B-dur na temat Là ci darem la mano z Don Giovanniego Mozarta op. 2 oraz w Andante spianato i Wielkim polonezie Es-dur op 22. Jego gra była zasadniczo poprawna, ale w żadnym wypadku nie porywająca. Dobrze kształtował kantylenę, ale momentami kończył frazy zbyt drastycznie, a jego dźwięk był zbyt ostry w wysokim rejestrze w głośnej dynamice. Brakowało tu jakiego ostatecznego szlifu, wycyzelowania detali, ale też było tu kilka miejsc dobrze odczutych, zwłaszcza w niskim i średnim rejestrze. Dobrze wypadło zwłaszcza Andante spianato. Orkiestra też wypadła dobrze, ale nie oszukujmy się – nie ma tam za wiele do grania i do dyrygowania. Na bis Zhdanov wykonał Światło księżyca Debussy’ego i Cançó i dansa nr 6 Federica Mompou – utwór dedykowany Arturowi Rubinsteinowi. Ale oba bisy wydawały się cokolwiek wymuszone, nie do końca usprawiedliwiała je bowiem umiarkowana intensywność oklasków.
W końcu, jako danie główne i jednocześnie deser, zabrzmiała IV Symfonia d-moll Roberta Schumanna, której już od bardzo dawna nie słyszałem na żywo. Shemet także tutaj, jak w Moniuszce, wskoczył od razu na wysoki bieg. Była to interpretacja absolutnie elektryzująca, utrzymana w konsekwentnie szybkich tempach, przejrzysta i dynamiczna. Schumann Shemeta zdecydowanie więcej miał wspólnego ze zwiewnym, klasycyzującym Mendelssohnem niż z utopionym w gęstym romantycznym sosie Brahmsem. I dobrze, bo Symfonia d-moll powstała w latach 1841-1851, a sam Schumann należał przecież do pokolenia kompozytorów nazywanych w uproszczeniu „generacją 1810” (należał też do niej wspomniany już Mendelssohn, Liszt czy Chopin). Piękna była lekka, przepięknie wyśpiewana część druga, w trzeciej zaś duże wrażenie robiło pełne finezji, delikatne rubato. W częściach skrajnych zaś znakomicie wypadała rytmiczna pulsacja kwintetu i ostre crescenda blachy oraz kotłów. Ujmując rzecz zwięźle – była to świeża, porywająca kreacja, której słuchało się z zapartym tchem.
Podczas rozmowy po koncercie Maestro Shemet zdradził mi też plany na następny sezon artystyczny. Szczegółów nie mogę zdradzić, ale powiem tak – jest na co czekać!
Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl
foto. Wojciech Mateusiak Fotografia