Wczorajszy dzień był na Chopinie i jego Europie trudny, wymagał dokonania wyboru. Odbyły się bowiem trzy koncerty, a wzięcie udziału we wszystkich okazało się niemożliwością. Najpierw w Filharmonii Narodowej o 17:00 wystąpił Apollon Musagète Quartet z Garrickiem Ohlssonem, o 19:00 na Zamku Królewskim grał na klawesynie Andreas Staier, a o 20:30, znowu w FN, odbył się koncert Belcea Quartet i Yulianny Avdeevy. Z żalem odpuściłem Staiera, choć zaznaczam że gdyby było to możliwe, to na niego też bym poszedł.
W pierwszej części pierwszego koncertu w FN znalazł się Kwartet d-moll op. 34 z 1877 roku Antonína Dvořáka. Nie mogę powiedzieć, aby interpretacja tego dzieła mnie zachwyciła. Miałem raczej wrażenie że muzycy grają jak na zaciągniętym ręcznym, ostrożnie, oszczędzając siły na drugą część koncertu. Muzyka czeskiego twórcy wymaga jednak większej rozlewności i bardziej intensywnego podejścia. Doceniam jednak staranność w cieniowaniu dynamiki i w subtelnych rubatach.
Drugą część koncertu poświęcono Johannesowi Brahmsowi, a konkretniej jego Kwintetowi f-moll op. 34 z 1864 roku. Kwartet grał tu lepiej niż w pierwszej części koncertu, ale trafiały mu się od czasu do czasu potknięcia intonacyjne, które osłabiały wrażenie. Ohlsson wykonał swoją partię bardzo dobrze, całość jednak nie porywała. Była na to stanowczo zbyt stateczna, za mało skontrastowana emocjonalnie, choć oczywiście były tu też świetne momenty. A dobrze zagrany Brahms potrafi być przecież pasjonujący i zajmujący. Nie był to więc ani dla AMQ ani dla Ohlssona zbyt udany wieczór. Mogło być lepiej. A szkoda, bo program był ciekawie pomyślany. Obaj kompozytorzy znali się i cenili (Brahms polecił Dvořáka swojemu wydawcy), więc pomysł połączenia ich w programie koncertu był bardzo naturalny i trafny.
Belcea Quartet rozpoczęła od Beethovena, od późnego Kwartetu cis-moll op. 131, który słyszałem ostatnio w Wiedniu w wykonaniu Hagen Quartet. Kontrast pomiędzy występującymi dziś zespołami był kolosalny. W drugiej części wieczoru od samego początku czuć było zaangażowanie, muzycy grali w pełen blasku sposób, świeżo, z pazurem, fenomenalnie pod względem technicznym. Co najważniejsze – było też widać, słychać i czuć, że słuchają się wzajemnie i wchodzą ze sobą w interakcje. Późne kwartety Beethovena to skomplikowane dzieła, wymagające skupienia i umiejętności wytworzenia specyficznej aury. Miarą tego, że się to udało było to, że po skończeniu wykonywania przez nich tego utworu czułem się, jakby minęło 5, a nie 40 minut. Także pod względem kolorystycznym było świetnie – odcinek grany sul ponticello w ogniwie piątym wypadł kapitalnie, podobnie jak cała ta cześć, w której muzycy przerzucali się krótkimi motywami. Było to imponujące wykonanie, brawurowe technicznie, ale jednocześnie pełne głębi.
W drugiej części zabrzmiał Kwintet g-moll op. 34 Juliusza Zarębskiego, jedno z arcydzieł polskiej kameralistyki romantycznej, dzieło napisane w roku przedwczesnej śmierci kompozytora, każące tylko domyślać się jakiego formatu postać straciliśmy. Wrażenie to jest jeszcze bardziej dojmujące kiedy słucha się wykonania tak brawurowego jak to. W zasadzie jeśli chodzi o Belcea Quartet to mógłbym powtórzyć tu wszystko co napisałem o interpretacji kwartetu Beethovena. Zespół miał świetny kontakt z Avdeevą, która znana jest ze świetnej techniki, a także rzeczowego i nieco ostrego sposobu gry. Tutaj jednak dominowało poczucie wyrazistości i płynności narracji, które sprawiło że słuchało się tego wykonania z zapartym tchem i wielką przyjemnością.
foto. Wojciech Grzędziński/NIFC
Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl