W drugiej połowie września bieżącego roku gruchnęła wieść, że w miejskiej bibliotece w Lipsku odnaleziono nieznany do tej pory utwór Wolfganga Amadeusa Mozarta. Była nim Serenada C-dur, którą włączono do katalogu Köchla z numerem 648 i określono żartobliwym tytułem Ganz kleine Nachtmusik. Przeznaczona jest na dwoje skrzypiec i wiolonczelę, a składa się z siedmiu ogniw: Marche, Allegro, Menuet I, Polonese, Adagio, Menuet II i Finale. Allegro. Trwa ona zaledwie 12-13 minut, a napisana została w połowie lat 60. XVIII wieku, jest to więc kompozycja dziecięca Mozarta. Pierwsze współczesne wykonanie miała 19 września w salzburskim Mozarteum, ale gra się ją teraz także w innych miejscach, ze zrozumiałych względów. Do programu swoich koncertów (byłem na niedzielnym poranku) z Gewandhausorchester w Lipsku włączył ją także Herbert Blomstedt (w latach 1998-2005 szef tego zespołu). Miałem okazję słuchać go na żywo już czterokrotnie, ale za każdym razem myśl, że oto przy podium dyrygenckim znajduje się osoba, która przyszła na świat w 1927 roku, a więc kiedy żyli jeszcze wielcy kompozytorzy urodzeni w latach 50. XIX wieku, Leoš Janáček czy Edward Elgar, robi wrażenie. Nie mówiąc już o tym, że przy życiu byli jeszcze wówczas Paul Dukas, Richard Strauss, Karol Szymanowski, Maurice Ravel czy George Gershwin. Wracając do „nowego” dzieła Mozarta – zabrzmiało ono pod dyrekcją Blomstedta w opracowaniu kameralnym – sześć pierwszych i sześć drugich skrzypiec, trzy wiolonczele, kontrabas, fagot i klawesyn. Jest to muzyka lekka, pełna wdzięku, ale też jednocześnie prosta. Kompozytor miał przed sobą jeszcze wiele lat nauki, choć wypada stwierdzić, że rzemiosło miał już i tak opanowane w dużym stopniu i ten jego utwór brzmi dobrze (choć być może poprawiał go, jak niektóre z innych wczesnych dzieł, jego ojciec).
Choć Serenada Mozarta była na swój sposób atrakcyjna, to daniem głównym była bez wątpienia VIII Symfonia c-moll Antona Brucknera. Słyszałem ją już w tym miesiącu w czasie koncertu Orchestre des Champs-Élysées pod dyrekcją Philippa Herreweghe w ramach festiwalu Chopin i jego Europa. Tam wykonano wersję oryginalną, w Lipsku zaś tę opracowaną przez Roberta Haasa i wydaną w 1939 roku. Blomstedta słyszałem już w Siódmej Brucknera w zeszłym roku w Bukareszcie. Ujęła mnie zwięzła elegancja tej interpretacji, a także świetna gra Gewandhausorchester. Elementy te skłoniły mnie do pierwszego ever (stanowczo zbyt krótkiego) wyjazdu do Lipska. Utwierdziłem się w przekonaniu o klasie tej orkiestry. Ma ona gęsty, jędrny i dobrze stopiony dźwięk, który może kojarzyć się z brzmieniem Wiener Philharmoniker. Pięknie brzmi zwłaszcza sekcja blachy, w Ósmej o tyle zróżnicowana, że oprócz trąbek, puzonów, tuby (która momentami była dziwnie agresywna) i waltorni w obsadzie są tu też jeszcze tuby wagnerowskie. Masywnym, ciężkim brzmieniem charakteryzował się także kwintet, z kontrabasami ustawionymi w rzędzie po lewej stronie w rogu estrady. Lubię takie rozwiązanie, wzmacnia ono brzmienie kwintetu, dodaje mu masy w dolnym rejestrze, a to wielka zaleta w dziełach Brucknera. Blomstedt prowadził to dzieło w umiarkowanych, ale dobrze dobranych tempach. Muzyka nie dłużyła się, ale jednocześnie była w niej przestrzeń i oddech. Artysta dyrygował z pamięci, bez batuty, na siedząco, lekkimi i pozbawionymi ostentacji ruchami rąk. Były one na tyle dyskretne, że chyba nie do końca wystarczały do jasnego komunikowania intencji w momentach bardziej rytmicznych, wymagających zdecydowanego podejścia. W takich sytuacjach orkiestrą współdyrygował koncertmistrz Sebastian Breuninger, który przez większość utworu zwrócony był twarzą w stronę orkiestry i pokazywał niektóre wejścia zamaszystymi ruchami smyczka, ewentualnie taktował też ruchami głowy. Tego typu zabiegi dały zresztą bardzo dobre rezultaty, a nie patrząc na estradę nie zorientowałbym się że orkiestra otrzymuje tego typu wsparcie. Oceniając wykonanie całościowo stwierdzam, że było znakomite – naturalne i doskonale zbalansowane. Poruszająca była też cisza, jaka zapadła po ostatnim dźwięku triumfalnej kulminacji – Blomstedt przez długi czas trzymał ręce w górze, dając publiczności czas na ochłonięcie.
Choć Serenada Mozarta była na swój sposób atrakcyjna, to daniem głównym była bez wątpienia VIII Symfonia c-moll Antona Brucknera. Słyszałem ją już w tym miesiącu w czasie koncertu Orchestre des Champs-Élysées pod dyrekcją Philippa Herreweghe w ramach festiwalu Chopin i jego Europa. Tam wykonano wersję oryginalną, w Lipsku zaś tę opracowaną przez Roberta Haasa i wydaną w 1939 roku. Blomstedta słyszałem już w Siódmej Brucknera w zeszłym roku w Bukareszcie. Ujęła mnie zwięzła elegancja tej interpretacji, a także świetna gra Gewandhausorchester. Elementy te skłoniły mnie do pierwszego ever (stanowczo zbyt krótkiego) wyjazdu do Lipska. Utwierdziłem się w przekonaniu o klasie tej orkiestry. Ma ona gęsty, jędrny i dobrze stopiony dźwięk, który może kojarzyć się z brzmieniem Wiener Philharmoniker. Pięknie brzmi zwłaszcza sekcja blachy, w Ósmej o tyle zróżnicowana, że oprócz trąbek, puzonów, tuby (która momentami była dziwnie agresywna) i waltorni w obsadzie są tu też jeszcze tuby wagnerowskie. Masywnym, ciężkim brzmieniem charakteryzował się także kwintet, z kontrabasami ustawionymi w rzędzie po lewej stronie w rogu estrady. Lubię takie rozwiązanie, wzmacnia ono brzmienie kwintetu, dodaje mu masy w dolnym rejestrze, a to wielka zaleta w dziełach Brucknera. Blomstedt prowadził to dzieło w umiarkowanych, ale dobrze dobranych tempach. Muzyka nie dłużyła się, ale jednocześnie była w niej przestrzeń i oddech. Artysta dyrygował z pamięci, bez batuty, na siedząco, lekkimi i pozbawionymi ostentacji ruchami rąk. Były one na tyle dyskretne, że chyba nie do końca wystarczały do jasnego komunikowania intencji w momentach bardziej rytmicznych, wymagających zdecydowanego podejścia. W takich sytuacjach orkiestrą współdyrygował koncertmistrz Sebastian Breuninger, który przez większość utworu zwrócony był twarzą w stronę orkiestry i pokazywał niektóre wejścia zamaszystymi ruchami smyczka, ewentualnie taktował też ruchami głowy. Tego typu zabiegi dały zresztą bardzo dobre rezultaty, a nie patrząc na estradę nie zorientowałbym się że orkiestra otrzymuje tego typu wsparcie. Oceniając wykonanie całościowo stwierdzam, że było znakomite – naturalne i doskonale zbalansowane. Poruszająca była też cisza, jaka zapadła po ostatnim dźwięku triumfalnej kulminacji – Blomstedt przez długi czas trzymał ręce w górze, dając publiczności czas na ochłonięcie.
foto. Gert Mothes/Gewandhaus Leipzig
Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl