Siedem symfonii Jeana Sibeliusa zdecydowanie zbyt rzadko trafia na estrady koncertowe w Polsce. Największą popularnością cieszy się Pierwsza, Druga i Piąta (które to zresztą miałem okazję usłyszeć na żywo), ale nawet te były swego czasu gromione przez polskich krytyków, niezdolnych dopatrzeć się w twórczości Fina niczego ciekawego czy oryginalnego. Reszta jego dzieł pozostaje u nas niestety kompletnie na marginesie. Można je usłyszeć niezmiernie rzadko. Zupełnie inaczej sytuacji przedstawia się w Anglii i w Niemczech. Tamtejsi dyrygenci mają długą tradycję w wykonywaniu dzieł tego kompozytora, która sięga jeszcze czasów Beechama, Barbirolliego, Boulta, Frieda, Karajana i Furtwänglera. Te tradycje kontynuuje też Sir Simon Rattle, który po raz drugi już nagrał cykl symfonii tego kompozytora. Pierwszego cyklu, z City of Birmingham Symphony Orchestra, nie znam. Drugi , zarejestrowany podczas koncertów w Filharmonii Berlińskiej w 2015 roku, a więc z okazji 150. rocznicy urodzin fińskiego kompozytora, znalazł się niedawno na płytach wydanych przez Berliner Philharmoniker Recordings.
Bardzo sobie cenię symfonikę Sibeliusa. Jego symfonie są o tyle ciekawe, że pokazują w skrócie jak rozwijała się twórczość tego kompozytora. Pierwsze dwie są jeszcze w pełni romantyczne i pełne patosu, a gdzieniegdzie dosłyszeć się można wpływów Czajkowskiego. Trzecia jest oszczędna, lekka i lakoniczna, niemal nieoklasyczna. Nieprzystępna Czwarta wyróżnia się zaawansowaną harmonią i kolorytem, który jest zaskakująco mroczny nawet jak na Sibeliusa. Piąta jest dziełem dojrzałym, pełnym mocy i rozmachu. Dwie ostatnie symfonie są oszczędne w wyrazie i niezwykle skondensowane – Siódma jest dziełem jednoczęściowym.
Początek przygody z tym cyklem nie jest obiecujący. Pierwsza jest zagrana ostrożnie, a Rattle bardziej skupia się na podkreśleniu patosu niż dramatyzmu tej kompozycji, przez co jego interpretacja nie jest specjalnie angażująca. Ostatnia część jest zagrana zdecydowanie zbyt wolno, przez co nie generuje odpowiedniego napięcia. Jest to błąd, który popełnia bardzo wielu dyrygentów, na czele z Bernsteinem, Beechamem i Barbirollim. Chyba tylko Stokowski wiedział, co zrobić z tym finałem i jak nadać mu odpowiedniego dramatyzmu. Imponuje jakość gry Berlińczyków i klarowność tej interpretacji – można tu usłyszeć detale i środkowe głosy, które umknęły praktycznie wszystkim innym dyrygentom. Przyzwoita interpretacja, w której jednak brak zaangażowania i która nigdy do końca się nie rozkręca.
Druga jest zdecydowanie najbardziej popularną ze wszystkich symfonii Sibeliusa, konkurencja na rynku nagrań jest więc poważna. Jednak nawet przy tak silnej konkurencji, jaką stanowią nagrania Stokowskiego, Bernsteina, Beechama czy Kusewickiego, interpretacja Rattle’a wyróżnia się zdecydowanie na plus. Nie owijając w bawełnę – jest fascynująca. Mamy tu wszystko, czego brakowało w nagraniu Pierwszej – napięcie, zaangażowanie i ogromne emocje. Nie przepadam za bardzo za tym utworem, gdyż zakończenie zawsze wydawało mi się nazbyt pompatyczne i oficjalne. W tym momencie mogę powiedzieć, że ruszają mnie tylko dwie interpretacje tego utworu – stare koncertowe nagranie Beechama z 1954 roku i właśnie ta interpretacja Rattle’a.
Nigdy nie byłem w stanie zrozumieć małej popularności Trzeciej. Wydaje mi się, że również dyrygentów odstrasza trochę jej nietypowa, wręcz neoklasyczna lekkość, dlatego też próbują na siłę ją dociążyć, jak robi np. Barbirolli. Rzecz w tym, że utwór ten zaczyna wtedy brzmieć tak, jakby napisał go Bruckner, traci gdzieś cały urok i lekkość. Kompletnie inaczej podchodzą do tego utworu Anthony Collins i Olli Mustonen – tworzą kreacje lekkie, zwiewne i pełne życia. Interpretacja Rattle’a sytuuje się mniej więcej pośrodku. Tempa są umiarkowane, ani nazbyt powolne, ani nazbyt szybkie, a dźwięk Berlińczyków jest klarowny i przejrzysty. Jest tu zarówno uważne obserwowanie oznaczeń dynamicznych zawartych w partyturze, jak i śpiewność i liryzm. Podobnie jak w przypadku Drugiej – to jedna z ciekawszych interpretacji tego utworu, jaką można usłyszeć.
Czwarta to jedna z najbardziej radykalnych i najodważniejszych pod względem języka harmonicznego kompozycji Sibeliusa. Twórca z upodobaniem eksponuje tu interwał trytonu, używa zaś najchętniej niskiego rejestru orkiestry, tworząc kompozycję przytłaczająco depresyjną i pesymistyczną. Dziwaczna druga część urywa się nagle, jakby w pół zdania, część trzecia brzmi jak wykuta z granitu. Tylko w finale pojawiają się przebłyski światła w postaci dźwięku dzwonków i dziwacznych dźwięków klarnetu w wysokim rejestrze. Rattle i Berlińczycy po mistrzowsku budują nastrój tej kompozycji, gra orkiestry jest mocna i muskularna, a jednocześnie przejrzysta. Miałem ciarki na plecach kiedy słuchałem interpretacji Rattle’a. Bez wahania mogę postawić tę płytę obok nagrania Maazela z Wiedeńczykami – mojej do tej pory ulubionej wersji tego utworu.
Kompletnie inny świat dźwięków oferuje odbiorcy Piąta. Muzyka jest tu triumfalna, pełna mocy i blasku, podkreślanej jeszcze przez bohaterską tonację Es-dur. Mnie osobiście oficjalny i triumfalny charakter tej muzyki nie był w stanie przekonać i wszystkie nagrania – czy to Kusewickiego czy Bernsteina – ostentacyjnie obziewywałem. Nagle w tym wszystkim pojawia się nowe nagranie Rattle’a i pokazuje ten utwór w kompletnie innym świetle. Akcja prowadzona jest wartko, potoczyście i naturalnie. Porywająca i wciągająca kreacja.
To samo mogę powiedzieć o surowej i oszczędnej w wyrazie VI Symfonii. Wszystko jest tu zaprezentowane w sposób naturalny, z wyczuciem stylu i z ogromnym szacunkiem dla muzyki. Tempa dobrane są idealnie, co zapewnia sprawny przebieg narracji.
Odnoszę wrażenie, że Siódma (podobnie zresztą jak Trzecia) sprawia dyrygentom duże trudności. Większość z nich za bardzo ten utwór pudruje, zbyt mocno podkreśla liryzm i śpiewność melodii, ignoruje przy tym surowość i dramatyzm tej kompozycji. Robi tak Barbirolli, Collins, Maazel, nawet Stokowski. Do tej pory zawsze najbardziej przekonywały mnie interpretacje Beechama, Kusewickiego i Mrawińskiego, którzy potrafili wydobyć z tej kompozycji chłód i dramatyzm. Rattle ze swoim podejściem sytuuje się mniej więcej pośrodku – umiejętnie buduje kulminacje, niczego nie pozostawia przypadkowi, zapewnia przy tym odpowiednią dawkę napięcia. Umiejętnie frazuje i stosuje adekwatne zmiany tempa. Ostatnia kulminacja jest porażająca.
Słuchając nowych nagrań często zastanawiam się, czy przetrwają w historii fonografii? Czy są wartościowe na tyle, żeby pamiętać o nich za, powiedzmy, dwadzieścia lat? Słuchając interpretacji Rattle’a nie mam wątpliwości, że tak będzie. Ten album stawia go w pierwszym rzędzie najwybitniejszych wykonawców symfonii tego kompozytora. Jego wyczucie tej muzyki, umiejętność oddania jej specyficznej, surowej urody; fenomenalna jakość gry Berliner Philharmoniker oraz świetny, przestrzenny i naturalny dźwięk czynią to wydawnictwo lekturą absolutnie obowiązkową dla fanów twórczości fińskiego kompozytora. Za wyjątkiem nieszczęsnej Pierwszej wszystkie interpretacje budzą szczery zachwyt. Są wzorcowe i ustawiają konkurentom poprzeczkę bardzo wysoko. Jaka szkoda, że Rattle nie zdecydował się dopełnić tych płyt którymś z rzadziej granych poematów symfonicznych – Bardem, Tapiolą czy Luonnotar.
Jean Sibelius
I Symfonia e-moll op. 39
II Symfonia D-dur op. 43
III Symfonia C-dur op. 52
IV Symfonia a-moll op. 63
V Symfonia Es-dur op. 82
VI Symfonia d-moll op. 104
VII Symfonia C-dur op. 105
Berliner Philharmoniker
Sir Simon Rattle – dyrygent
Berliner Philharmoniker Recordings