Sir Simon Rattle i Daniem Barenboim zaoferowali bywalcom berlińskiej Philharmonie wieczór czesko-węgierski. Program był bogaty, zróżnicowany i pełen wrażeń. Koncert rozpoczął się od Tańców słowiańskich op. 72 Antonína Dvořáka. To jedna z lżejszych i bardziej bezpretensjonalnych jego kompozycji, potraktowanych z przymrużeniem oka. Poszczególne tańce są zróżnicowane pod względem tempa, nastroju i obsady, co sprawia, że całości słucha się lekko i niezobowiązująco. Właśnie ta lekkość i dowcip były najmocniejszymi stronami interpretacji Rattle’a. Berlińczycy nawet kiedy grają w dużym składzie, brzmią jak zespół kameralny – i to jest chyba największa siła tego zespołu. Wejścia poszczególnych grup były pewne, precyzja imponująca, artykulacja dopracowana w najdrobniejszym szczególe. Również zaangażowanie Rattle’a było wyraźnie wyczuwalne. Słuchało się tych interpretacji z przyjemnością. Poszczególne części były między sobą mocno skontrastowane pod względem tempa i wyrazu. Było tu wszystko co trzeba – frywolna lekkość i, kiedy trzeba, nutka melancholii.
I Koncert fortepianowy Béli Bartóka pochodzi z pierwszego, najbardziej awangardowego okresu jego twórczości. Pełno w nim cierpkich dysonansów i pomysłów równie radykalnych co oryginalnych. Niesamowicie pomysłowo wykorzystana jest perkusja, zresztą również instrument solowy traktowany jest często perkusyjnie, podkreślając ostrą, nieregularną rytmikę. Wykonanie duetu Rattle/Barenboim imponowało wyczuciem i cierpliwym, pełnym zrozumienia budowaniem atmosfery. Najlepiej wypadła część druga, z charakterystycznym motywem rytmicznym przekazywanym różnym instrumentom, z fenomenalną zagraną partią perkusji, w której wiele fragmentów wykonanych było na granicy słyszalności. Barenboim potrafił łupnąć kiedy trzeba , ale w jego grze najbardziej urzekło mnie właśnie to powolne budowanie nastroju i atmosfery. Miałem wrażenie, że jest to bardziej wysubtelniona wizja barbaryzmu niż barbaryzm sam w sobie. Utwór jest dziki, ale interpretacja była cywilizowana.
Koncert zakończyła Sinfonietta Leoša Janáčka, utwór, w którym jest coś nieodparcie czeskiego. Takiej muzyki nie napisałby ani Niemiec, ani Polak, ani Francuz. We wszystkich tych jaskrawych kontrastach, w fascynującym prymitywizmie kompozycji jest coś dzikiego i nieokiełznanego. Sarkastyczny humor Janáčka przejawia się w kontrastach rejestrów, w krzykliwych efektach, które z wielką mocą zapadają w pamięć. A to smyczki które dochodzą w wysokim rejestrze do dźwięków przypominających świst, a to pomruki puzonów i tuby, a to solówki klarnetu Es – wszystko to robi ogromne wrażenie. Wykonanie Berlińczyków było fenomenalne. Sekcja blachy, licząca 23 muzyków (samych trąbek było 14!) przechodziła samą siebie. Mając do dyspozycji kilkanaście trąbek nie jest żadnym wyczynem zrobienie dużego hałasu, tym bardziej więc fascynowały momenty, w których wszyscy ci muzycy grali w cichej dynamice z tłumikami. Efekt był zjawiskowy. Rattle’owi udało się porwać swoją orkiestrę do gry ostrej, zdecydowanej, barwnej i pełnej animuszu. Znalazło się też w jego interpretacji miejsce na momenty bardziej wyczute, lirycznie rozśpiewane. Świetnie wypadła też sekcja drewna. Napięcie pięknie budowało się aż do majestatycznego zakończenia, w którym nad trylami smyczków powraca główny temat trąbek. I tylko ostatni dźwięk wydawał mi się psuć ten efekt – zamiast w zdecydowany sposób uciąć narrację, Rattle niepotrzebnie ją przedłużył. Wszystkiego mieć nie można.
foto. Stephan Rebold/Berliner Philharmoniker