Zeszłotygodniowe koncerty w Filharmonii Narodowej z cyklu Ocalić od zapomnienia zdeterminowane zostały upływającą właśnie 75. rocznicą wybuchu powstania w warszawskim getcie. Zanim jednak zacznę dzielić się z Wami impresjami z tego koncertu – krótka dygresja.
Otóż w latach 1901/1902 litewski malarz i kompozytor Konstanty Čiurlionis (przez przyjaciół zwany Kostkiem) studiował w konserwatorium w Lipsku. Wybrał się pewnego razu na koncert kompozytorski swoich kolegów po fachu, a po wszystkim napisał list do swojego najlepszego kumpla, Eugeniusza Morawskiego (zwanego przez przyjaciół Gieniukiem). Dzieląc się z nim wrażeniami z wysłuchanych utworów, napisał o jednym z nich: „to nie symfonja, to monotonja”.
Dokładnie takie same odczucia miałem, kiedy słuchałem na piątkowym koncercie w Filharmonii Narodowej XXI Symfonii op. 152 Kadisz Mieczysława Weinberga.
Głównym problemem Symfonii Weinberga jest to, że jest stanowczo zbyt długa. Trwała mniej więcej godzinę, natomiast dobrych pomysłów muzycznych, mogących utrzymać uwagę słuchacza w napięciu, było tam na jakieś 20-25 minut. Była świetna solówka skrzypiec (pięknie wykonana przez Marię Machowską!) z akompaniamentem harfy i fortepianu, były interesująco groteskowe pomysły instrumentacyjne w postaci solówki kontrabasu i tuby, był quasi-klezmerski epizod z rozbudowaną (i kapitalnie zagraną) solówką klarnetu. Była też partia sopranu solo w ekspresyjnym wykonaniu Magdaleny Molendowskiej. Ale te momenty były jak rodzynki w cieście, do których trzeba się było przebijać z trudem i rosnącym znużeniem. Dziwiły niezbyt zrozumiałe cytaty z utworów Chopina. Nie były one w żaden sposób wplecione w narrację – po prostu fortepian solo wykonywał kilka taktów i to było wszystko. Jaki był związek tych cytatów z przesłaniem utworu i czy w ogóle taki związek istnieje – pozostaje dla mnie na razie zagadką. Oprócz tych wymienionych już fragmentów utwór Weinberga brzmi, jak na dzieło napisane na początku lat 90. ubiegłego wieku, bardzo konserwatywnie. Symfonisko to grali warszawscy filharmonicy po raz pierwszy. Być może Weinberg był wybitnym symfonikiem i być może zasadne jest stawianie go na równi z Szostakowiczem i Prokofiewem. Ale na pewno nie da się dowieść prawdziwości tego stwierdzenia podając za przykład tę Symfonię.
O Ocalałym z Warszawy Arnolda Schönberga da się powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że jest to utwór długi. Partię narratora wykonywał Simon Callow, aktor mający na koncie role w takich filmach jak Amadeusz (grał tam Schikanedera i Papageno), Cztery wesela i pogrzeb (pogrzeb dotyczył właśnie granej przez niego postaci) czy Ace Ventura: zew natury. Dla kogoś posiadającego takie doświadczenie i utwór Schönberga nie był straszny. Wykonanie było istotnie bardzo dobre, świetnie spisała się zarówno orkiestra jak i Chór Męski Filharmonii Narodowej. Problem w tym, że zastosowanie techniki dodekafonicznej determinuje dość specyficzny „wyraz” muzyki, a raczej wrażenie pewnej suchości czy też ostrości. To trochę tak jakby matematyka próbowała udawać muzykę.
W programie pierwotnie figurowało oratorium Aleksandra Tansmana Prorok Izajasz, ale w ostatniej chwili doszło do zmiany. Tansman wyleciał, a na miejsce jego utworu wskoczyło Adagio Mahlera z X Symfonii. Dlaczego akurat ono – trudno orzec. Kogo jak kogo, ale akurat Mahlera nie trzeba (w przeciwieństwie do Tansmana) ocalać od zapomnienia, tym bardziej, że ten sam utwór orkiestra FN grała pod Kaspszykiem w grudniu, i nie zrobiła tego teraz wcale lepiej niż wtedy. Tempo było wartkie, a wszystkie partie solowe było wykonane dobrze, rzecz w tym, że całość była stanowczo zbyt głośna, i to przez cały czas.
Nie był to chyba niestety zbyt dobrze dobrany program. Martyrologiczny w wyrazie i rozwlekły utwór Weinberga, piorunujące dzieło Schönberga i równie traumatyczne Adagio Mahlera zagwarantowały słuchaczom mocne przeżycia. Sęk w tym, że słuchaczy było podczas tego koncertu wybitnie mało.
foto. DG Art Projects/Filharmonia Narodowa