Czwartkowy koncert w NOSPR pod batutą Alexandra Liebreicha był pomyślany w dość dziwny sposób. Wypadł 15 listopada, można by się więc spodziewać programu w całości wypełnionego muzyką polską, otrzymaliśmy za to dość specyficzny, w całości XIX-wieczny misz-masz.
Koncert rozpoczął się od uwertury do Halki Stanisława Moniuszki. Dzieło zwarte, będące jednocześnie zapowiedzią najważniejszych myśli muzycznych opery, jak i zamkniętą, spójną całością. Wykonanie Liebreicha było sprawne, aczkolwiek brakowało mi w jego interpretacji zróżnicowania temp i dynamiki. W zasadzie wszystko utrzymane było w mezzoforte, a kulminacjom brakowało nieco plastyczności i ognia. Ładna była gra instrumentów dętych drewnianych, zwłaszcza fletu i oboju.
Gwoździem programu okazał się jednak Koncert fortepianowy a-moll op. 17 Ignacego Jana Paderewskiego, który zaprezentował katowickiej publiczności Szymon Nehring. Jego interpretacja była czarowna, lekka, pełna wdzięku, wyczucia i polotu. Również orkiestra pokazała tutaj na co ją stać i zagrała akompaniament z zaangażowaniem i entuzjazmem. Przepięknie wypadła Romanza – eteryczna, skupiona i rozmarzona. Nehringowi i orkiestrze udało się stworzyć intymny, doskonale wyczuty nastrój. Finał, napisany trochę na góralską nutę, również wypadł znakomicie, zagrano go energicznie i z zacięciem. Taką wirtuozerię, jaką zaprezentował Nehring, to ja rozumiem. Jego gra w udany sposób łączy efektowność i błyskotliwość z głębią i liryzmem. Wykonane na bis dwa mazurki Karola Szymanowskiego z op. 50 miały wielkie powodzenie.
Drugą część koncertu wypełniła I Symfonia Johannesa Brahmsa. Dzieło absolutnie kanoniczne, znane chyba każdemu, zgrane do imentu. Nie bardzo wiem co ono w ogóle robiło w programie. Co gorsza – Liebreich chyba też nie wiedział. Nie zrobił z nim nic ciekawego, próżno byłoby w tym wykonaniu doszukiwać się nie tylko jakiegoś bardziej indywidualnego rysu, co jakiegoś minimalnego zaangażowania. Niestety – brzmienie orkiestry było tu gęste, ciemne i apatyczne. Najlepiej wypadł wstęp do czwartej części, z pięknym pizzicato smyczków, dobrze zróżnicowanym pod względem barwy i dynamiki. Być może wykonawcy potraktowali ten koncert jako rozgrzewkę przed występem w Musikverein w Wiedniu 17 listopada. Jeśli tak było i wybrano Pierwszą Brahmsa po to, aby pokazać znany utwór, który przyciągnie publiczność – to chyba nie był to zbyt szczęśliwy wybór. Nie lepiej pokazać Wiedeńczykom jakąś rodzimą symfonikę? Mamy się przecież czym pochwalić, tym bardziej przecież w stulecie niepodległości. Gdybym miał strzelać i dobrać coś do tego programu, to na myśl przychodzi mi choćby Druga Nowowiejskiego. Może to i mniej znane, ale przynajmniej orkiestra nie grałaby z zamkniętymi oczami.
foto. Bartek Barczyk/NOSPR