Pierwsza edycja festiwalu Eufonie za nami. Celem imprezy jest przybliżenie słuchaczom muzyki rejonu Europy Środkowo-Wschodniej, co organizatorom udało się znakomicie. Tak samo też udał się koncert wieńczący całą imprezę, na którym wystąpiła legendarna już Budapest Festival Orchestra pod wodzą swego szefa, Ivána Fischera. Zespół ten ongiś zdobył 9. lokatę na liście najlepszych orkiestr świata magazynu „Gramophone”. Nigdy nie słyszałem tego zespołu na żywo. Miałem kilka nagrań, ale jednak doświadczanie muzyki wykonywanej na żywo to zupełnie co innego.
Węgierski zespół rozpoczął od trzech utworów Antonína Dvořáka. Była to Legenda op. 59 nr 6, Opuštěný (Opuszczony) z cyklu 4 Sbory (4 Chóry) op. 29 i Skočná, czyli Taniec słowiański op. 46 nr 5. Orkiestra była podczas koncertu ustawiona niestandardowo. Harfa znajdowała się po prawej stronie, a kontrabasy były ustawione w rzędzie na podwyższeniu. Dźwięk orkiestry zwrócił moją uwagę jeszcze przed rozpoczęciem koncertu, już podczas strojenia. Chyba nie słyszałem nigdy wcześniej tak pięknie strojącej się orkiestry. To co działo się później całkowicie potwierdziło wszystkie wcześniejsze przypuszczenia i obiegowe opinie dotyczące klasy BFO. Słuchanie gry tego zespołu to rozkosz. Ich sekret jest tym samym sekretem, który wychwyciłem kiedyś u Berlińczyków. Oni nie grają jak orkiestra, oni grają jak zespół kameralny, gdzie każdy słucha siebie nawzajem. Wszystkie trzy utwory Dvořáka zabrzmiały przepięknie, ale orkiestra miała dla publiczności niespodziankę: otóż Opuštěný wykonany został w wersji chóralnej, a nie na orkiestrę. Muzycy po prostu odłożyli instrumenty, stanęli dookoła Fischera i dzieło odśpiewali.
Solistą w I Koncercie C-dur Beethovena był młody węgierski pianista Zoltán Fejérvári. Artysta wykonał dzień wcześniej recital dla uczestników konferencji muzykologicznej, w której miałem przyjemność uczestniczyć. Pozostawił po sobie znakomite wrażenie, które dopełniło wykonanie tego koncertu. Rewelacją była klasa i poziom współpracy pomiędzy orkiestrą, dyrygentem a solistą. Nikt tam nikogo nie zagłuszał, nikt nikogo nie poganiał ani nie opóźniał. Wszyscy słuchali się nawzajem i współpracowali dla osiągnięcia jak najlepszego rezultatu. Był to Beethoven rześki, energiczny, doskonale wyczuty. Fejérvári grał lekko, błyskotliwie, perliście i z wdziękiem, pięknie frazując. Na podstawie tego co usłyszałem jestem przekonany, że czeka go świetna kariera i jeszcze nieraz o nim usłyszymy. Na bis zagrał fragment Po zarostlém chodníčku Janáčka, który tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że to wysokiej klasy artysta.
VI Symfonia D-dur Dvořáka nie jest najpopularniejszym dziełem kompozytora. Był to wybór raczej mało oczywisty, ale Fischer pokazał, że jest w stanie wydobyć z tej kompozycji wszystkie jej zalety. Śpiewną melodykę, wyrazistą rytmikę w Furiancie, dramatyzm i radość. Dyrygent świetnie tę orkiestrę nie tylko dyscyplinuje, ale także inspiruje. Jest szefem z pewnością wymagającym, ale jednocześnie zaangażowanym. Jest w jego dyrygowaniu pasja i są emocje – elementy kluczowe przy wykonywaniu dzieł romantycznych. Nie wiem czy słyszałem kiedykolwiek lepsze wykonanie tej symfonii. Raczej nie i raczej prędko nie usłyszę takiego, które mogłoby konkurować z tym, co zrobił z tą muzyką Fischer i jego genialna orkiestra. Brzmienie BFO jest niezwykłe: przejrzyste, wyraziste, doskonale zbalansowane. W zasadzie wszystkie sekcje są doskonałe. Smyczki mają kapitalną artykulację, która pozwala im świetnie różnicować ekspresję wykonywanych utworów. Wyraziście brzmią rozstawione rzędem kontrabasy. Drewno jest przepiękne w barwie, śpiewne, charakterne. Blacha ciepła i dyskretna, w żadnym razie nie wybijająca się na pierwszy plan. Słychać, że muzycy są czujni i zaangażowani, że są w muzyce na 100% i nikt tam nie odwala pańszczyzny. Swoją pracę traktują con amore!
Kilka słów nagany należy się za to publiczności. Zazwyczaj spuszczam na czyjś brak wyczucia czy kultury zasłonę milczenia. Na prawie każdym koncercie zdarzy się jakiś dzwonek telefonu albo ktoś zachowa się głośno. Życie. Publiczność „festiwalowa” jest jednak specyficzna, a drogie koncerty przyciągają albo ludzi, którzy chcą się pokazać, albo jakichś średnio ogarniętych krewnych i znajomych sponsorów. Stąd dekoncentrujące wykonawców oklaski po każdej (dosłownie – po KAŻDEJ!) części koncertu i symfonii, stąd hałasowanie w tracie koncertu, głośne posilanie się rozdawanymi w przerwie czekoladkami i inne przejawy buractwa, o których nawet szkoda już wspominać. Wybaczcie taki dysonans na koniec, ale opisane wyżej zachowania były zbyt frustrujące, aby pominąć je milczeniem. Nic dziwnego, że BFO nie chciała zagrać nic na bis.
Ps. Oczywiście impreza kulturalna tej rangi nie mogła obyć się bez przedstawicieli świata polityki, którzy za wszelką cenę chcieli i tu dorzucić swoje trzy grosze. Jeden z dygnitarzy (którego nazwisko wolę przemilczeć) postanowił popisać się stanem swojej wiedzy podczas jednego z wydarzeń towarzyszących festiwalowi. Palnął mowę okolicznościową. Zdarza się, ale zamiast powiedzieć coś grzecznościowego w stylu „nie znam się na tym, bawcie się dobrze”, pan postanowił udowodnić, że zna się na muzyce. Tak to zgromadzeni na sali profesorowie muzykologii i historii, doktorzy i doktoranci dowiedzieli się o istnieniu wybitnego polskiego kompozytora – Panafiuka. A choć na sali zgromadziły się tęgie głowy, o takim mistrzu tonów żaden z nich nie słyszał. Odkrycie stulecia?…