Grudniowej tradycji stało się zadość. Grigory Sokolov znów zjawił się w Warszawie i znów udało mu się porwać słuchaczy grą tyleż wyrafinowaną, co uderzająco oryginalną. Wszystko przy tradycyjnie przyciemnionych światłach, w intymnej, skupionej atmosferze.
W pierwszej części koncertu znalazły się dzieła Ludwiga van Beethovena, pochodzące ze skrajnych okresów jego twórczości – wczesna Sonata fortepianowa C-dur op. 2 nr 3 oraz zbiór późnych 11 bagatel op. 119. Rosyjski pianista potraktował pierwsze z tych dzieł z symfonicznym rozmachem. Niby to jeszcze odrobinę ugrzeczniony klasyk, niby rewolucyjność tego dzieła jeszcze ukryta i wcale nieoczywista, ale w interpretacji Sokolova już ewidentna. Była to interpretacja wielkich kontrastów – zarówno dynamicznych, jak i agogicznych. Przepięknie wypadła wolna część Sonaty – liryczna, śpiewna i wyciszona. Część trzecia była może trochę wolniejsza niż można by oczekiwać, ale znakomicie kontrastowała z dynamicznym finałem.
11 bagatel op. 119 to już kompletnie odmienny Beethoven. To raczej zbiór luźnych aforyzmów, rzucanych przez kompozytora od niechcenia na papier nutowy. Sokolov grał je lirycznie, subtelnie, z wyczuciem barwy i wyjątkową wnikliwością. Niby bagatele, ale wykonanie jednak niebagatelne!
A po przerwie Franz Schubert i jego cztery Impromptus op. post. 142 D.935. Sokolov pokazał w nich wielką klasę, cierpliwość, płynną śpiewność narracji, w której każdy element wypływał z tego, co wydarzyło się przed chwilą. Było to granie delikatne, barwne, inteligentne i wielkie właśnie dlatego, że pozbawione wszelkiej ostentacji.
A na koniec, jak to w przypadku Sokolova, festiwal bisów. Było ich aż sześć. Byłem odrobinę zawiedziony przed koncertem, że pianista nie ma w programie ostatniego Impromptus z op. 90, które szczególnie lubię. Okazało się, że pianista zagrał je jako pierwszy bis, byłem więc mile zaskoczony. Interpretacja była przemyślana, piękna i liryczna. Po Schubercie był Rameau i Les Sauvages z Les Indes galantes, potem znowu Schubert – Mélodie hongroise D.817, i kolejny Rameau – Le Rappel des oiseaux. Potem jeszcze przesmutne Preludium e-moll op. 11 nr 4 Skriabina i preludium Des pas sur la neige (Kroki na śniegu) Debussy’ego. Było magicznie!
foto. DG Art Projects/Filharmonia Narodowa
Sokołow, marka, która mówi sama za siebie. Przy okazji, „Les Sauvages”, gdy gra je Sokołow, pochodzą bardziej z klawesynowej/klawiszowej Suity G-dur (z „Nouvelles suites de pieces de clavecin”) Rameau niż ze scenicznych „Les indes galantes”, ale wiadomo, w czym rzecz.
Rzecz w tym kto grał 😉