Hermann Scherchena to dyrygent znany z obsesji na punkcie klarowności brzmienia i artykulacji, co oczywiście od razu rzuca się w uszy przy słuchaniu jego interpretacji Symfonii fantastycznej, jednak elementem, który jeszcze bardziej zwraca uwagę jest niezwykła rozpiętość temp i dynamiki. Część pierwsza rozpoczyna się co prawda w bardzo powolnym tempie largo, jednak nawet jak na to oznaczenie tempo Scherchena jest NIEZWYKLE powolne:
Pojawienie się idée fixe i nagłe przejście do allegro robi wrażenie niestabilnie przygotowanego. Samo allegro jest wściekle szybkie, ale przy tym świetnie zagrane i wciągające. Pomysły interpretacyjne Scherchena nie zawsze wydają się uzasadnione. Dzieje się tak choćby przed ostatnim powrotem idée fixe, gdzie Berlioz zaznaczył ritardando, które dyrygent całkowicie zignorował. Z punktu widzenia dramaturgii dzieła – nie ma to większego sensu:
Walc jest ostry i agresywny z tych:
Część trzecia stanowi ogromny kontrast w stosunku do pierwszych dwóch. Jest bardzo powolna, momentami ckliwa. Źle się dzieje kiedy Scena wśród pól zbytnio się przeciąga, a Scherchen wystawia cierpliwość słuchającego na ciężką próbę:
Dopiero pojawienie się idée fixe sprawia, że muzyka nabiera rozmachu, ale tylko na moment – poza tym muzyka jest prowokacyjnie wręcz rozlazła. Marsz to kompletnie inna bajka – tempo jest zawrotne, a muzyka brzmi ostro i agresywnie. Nawet przy idée fixe Scherchen nie zwalnia, a kilka ostatnich akordów zagranych jest mocno, pewnie i bez zbędnego przeciągania:
Sabat rozpoczyna się bardzo powoli, momentami jest niemal prowokacyjnie ślamazarny i pokraczny. Posłuchajcie parodii motywu ukochanej:
Duże wrażenie robi nagłe przyspieszenie, kiedy rozpoczyna się rondo. Później zresztą tempo systematycznie przyspiesza, a pod koniec jest naprawdę zawrotnie szybkie:
Pomimo tego zróżnicowania – interpretacja niemieckiego dyrygenta nie porywa. Jest zbyt wykoncypowana, pełna zbędnych, przerysowanych kontrastów. Nie ma tu chyba taktu, w którym Scherchen by nie namieszał, zamiast pozwolić muzyce swobodnie płynąć. Drażni niezbyt dobry, ostry dźwięk i podbite, jaskrawe wysokie tony. Ogółem – tylko dla koneserów.
Hermanna Scherchena, London Symphony Orchestra, 1953, I – 13:25, II – 6:15, III – 17:21, IV – 3:48, V – 10:39 [51:48], Tahra
Kompletnie odmienną kreację stworzył inny niemiecki dyrygent – Otto Klemperer. Scherchen postawił na ostrość, Klemperer – na ton miękki, nasycony i masywny. Rzekłbym wręcz – niedźwiedziowaty. Taki dźwięk bardzo pasuje do Brahmsa, jest wręcz idealny do Brucknera, świetny do Mahlera i do Richarda Straussa, ale do Berlioza?… Jest całkowicie wręcz nieadekwatny. Jeśli dodać do tego bardzo powolne tempa i tendencję Klemperera do wygładzania ostrości i akcentów rytmicznych – to otrzymamy interpretację płaską emocjonalnie, teoretycznie przejrzystą i intelektualną, jak zawsze u Klemperera, ale to po prostu nie TO. I nie pomaga ani świetna jakość dźwięku ani rewelacyjna, przejrzysta gra New Philharmonia Orchesta – ta Fantastyczna jest po prostu nudna! Posłuchajcie jednej z kulminacji w pierwszej części:
W drugiej części Klemperer, podobnie jak wcześniej Martinon, użył kornetu, jednak instrument nie jest zbyt dobrze słyszalny:
Szczytem wszystkiego jest część trzecia, która wlecze się wprost niemiłosiernie. Akordy orkiestry są lekkie i wdzięczne jak grzmotnięcia maczugi:
Nawet Marsz odarty jest ze wszelkiej energii. Kulminacje brzmią letargicznie i ani na moment nie podnoszą napięcia:
Jedynym miejscem, w którym dzieje się coś ciekawego, jest Sabat. Sarkastyczne poczucie humoru Berlioza najwyraźniej odpowiadało Klempererowi i nawet jeśli i tu brak energii – to przynajmniej wynagrodzi to rewelacyjna gra drewna i blachy. Posłuchajcie raz jeszcze parodii motywu ukochanej:
Zakończenie jest powolne, niezgrabne i przeciągnięte:
Otto Klemperer, New Philharmonia Orchestra, 1963, I – 16:17 (R), II – 6:41, III – 18:10, IV – 5:06, V – 10:49 [57:08], Warner
Bardzo obiecująco rozpoczyna się nagranie Stanisława Skrowaczewskiego z Saarbrücken Radio Symphony Orchestra. Jest powolne, delikatne, znać tu duże wyczucie barwy. Przejście do ekspozycji jest bardzo dobrze przygotowane, a idée fixe zaprezentowana w tęskny sposób:
Dalej akcja płynie wartko, a Skrowaczewski ukazuje tu predylekcję do wydobywania z faktury środkowych głosów, które często giną w innych rejestracjach. To tak, jakby dyrygenta bardziej interesowała architektonika tej muzyki niż to, co wyraża. Jak kto lubi takie „mózgowe” wykonania, to mu to przeszkadzać nie będzie. Miałem opory, żeby przyzwyczaić się do cienkiego brzmienia orkiestry. Dźwięk jest tu jednak stanowczo zbyt sterylny. Nie przyzwyczaiłem się do niego do końca. Skrowaczewski wiernie podąża za partyturą Berlioza. Nie wydziwia i nie szokuje, konsekwentnie stawiając na klarowność. A jest w tej interpretacji wiele wigoru i energii – wystarczy posłuchać walca:
czy sposobu, w jaki po chwili zawahania z orkiestry wyłania się idée fixe w trzeciej części. Również burza wypada bardzo dobrze, a w zawołaniach rożka angielskiego jest wiele dramatyzmu:
Pomimo tego… czegoś w tym nagraniu brak. Tej iskry, która każe słuchać z zapartym tchem. Marsz również jest dobrze zbalansowany, ale brakuje mu charakteru:
Z Sabatem też teoretycznie wszystko jest w porządku. Dobre glissanda drewna na początku:
Świetne są solówki klarnetów C i Es w parodii idee fixe, w kulminacjach jest dużo energii, ale nadal brakowało mi tej iskry, tego ulotnego „czegoś”, co sprawia, że ma się dreszcze na plecach i chce się do takiej rejestracji wracać. Czy to wina Skrowaczewskiego? Nie, podchodzi o dzieła Berlioza bardzo starannie i z dużą dbałością o szczegóły. Prędzej winiłbym niezbyt obytą z idiomem muzyki francuskiej orkiestrę i ekipę, która całość nagrała. Z żalem piszę te słowa, bo mam ogromny szacunek do Skrowaczewskiego i do jego nagrań.
Stanisław Skrowaczewski, Saarbrücken Radio Symphony Orchestra, 2002, I – 14:11, II – 6:17, III – 16:31, IV – 5:03, V – 10:24 [52:25], Oehms
Braku doświadczenia z jakimkolwiek repertuarem nie sposób zarzucić Wiener Philharmoniker, a to właśnie z tą orkiestrą nagrał Fantastyczną Lorin Maazel podczas festiwalu w Salzburgu na początku lat 60. Całość rozpoczyna się opieszale, nawet fragmenty oznaczone animato prezentowane są w powolnym tempie:
Później jednak dyrygent systematycznie przyspiesza, przygotowując na wybuch emocji w głównej sekcji tej części. Gra orkiestry jest znakomita, Maazel trzyma wartkie tempo akcji, ale pomimo tego miałem wrażenie, że jego interpretacja jest chłodna. Nic w tym przecie złego, chwaliłem już wcześniej interpretacje Martinona i Bouleza. Maazel łączy ów chłód z wartkimi tempami i stanowczą, ostrą grą orkiestry, przywiązuje też wielką wagę do artykulacji i dynamiki. Również jego rubata są znakomite! Posłuchajcie sami:
Bardzo szybki i pełen napięcia jest walc, a pomimo tak szybkiego tempa Maazel znajduje czas, aby osłodzić uszy słuchaczy odrobiną staromodnego vibrato:
Świetnie wypada dialog rożka angielskiego z obojem i ostre wejścia smyczków na początku następnej części:
Poziom napięcia jest tu wysoki, co i bardzo miły mym uszom. Tempo nie jest zbyt szybkie, ale nawet pomimo tego Maazel dobrze wie, co zrobić z muzyką, aby wywierała jak największe wrażenie. Dwie ostatnie części mają niesamowitego kopa, a ataki instrumentów są ostre i gwałtowne, zwłaszcza z partii drewna Maazel wyciąga ciekawe rzeczy. Posłuchajcie fragmentu Marsza:
Świetna parodia Dies irae, zagrana chrapliwym, brzydkim dźwiękiem. Końcówka Sabatu i ostatnie wejście Dies irae to prawdziwe pandemonium, zagrane bezkompromisowo i na pełnych obrotach. Efekt jest gorączkowy, histeryczny i absolutnie porywający:
Lorin Maazel, Wiener Philharmoniker, 1963, I – 12:46, II – 5:40, III – 16:24, IV – 4:13, V – 8:50 [48:43], Orfeo
Najwcześniejszym nagraniem, do jakiego udało mi się dotrzeć, jest rejestracja Felixa Weingartnera z London Symphony Orchestra, drugie kompletne nagranie tego utworu. Prawdę mówiąc obawiałem się słuchać tej rejestracji. Obawiałem się kiepskiej jakości dźwięku, nie jestem też jakimś szczególnym fanem interpretacji Weingartnera. Dźwięk jest adekwatny do wieku, ale nie jest najgorzej – orkiestra brzmi naturalnie, przestrzennie, a barwy słychać wcale dobrze. Mile zaskoczył mnie też Weingartner. Obawiałem się interpretacji à la Klemperer – ociężałej i masywnej. Tymczasem dyrygent jest w swoim podejściu bardzo francuski – interpretacja jest mało sentymentalna i przejrzysta, momentami nawet oschła i lakoniczna. Intrygująco brzmi staromodne portamento w smyczkach, przypominając, że to nagranie z kompletnie innej epoki. Pomimo tego Weingartnerowi bliżej jest do Monteuxa niż do Frieda, a są nawet części, które prowadzi szybciej niż jego francuski kolega. Posłuchamy jednej z kulminacji w pierwszej części:
Rozpoczyna też drugą część identycznie jak Paray, z podobną ostrością zaznaczając tremolanda w smyczkach:
Zarówno tej części, jak i pozostałych bardzo dobrze się słucha. Weingartner nie ociąga się i przedstawia Fantastyczną w rześki sposób. Posłuchajcie ostro zaakcentowanej rytmiki w trzeciej części:
Dźwięk chyba najbardziej daje się we znaki w Marszu – kulminacje wypadają po prostu źle – są zbyt zamazane, żeby dało się wyłowić coś więcej oprócz głównych linii:
Totalnie zaskoczył mnie początek Sabatu, zagrany nie larghetto, as it is written, ale presto, z genialną imitacją śmiechu w smyczkach. Bardzo świeży i zaskakujący efekt, chociaż całkowicie sprzeczny z partyturą:
Weingartner później wraca do wolniejszego tempa, ale za to podkłada pod dzwony tam-tamy, identycznie jak Fried i Cluytens.
Felix Weingartner, London Symphony Orchestra, 1925, I – 12:25, II – 6:37, III – 14:41, IV – 4:17, V – 9:10 [47:19], Lys
Pierwsze z nagrań Riccarda Mutiego powstało w Filadelfii. Orkiestra ta szczyciła się miękkim, jedwabistym brzmieniem sekcji smyczków i to jest właśnie coś, co zwraca baczną uwagę słuchającego wstępu do tego nagrania Symfonii fantastycznej. Jest on prowadzony z wyobraźnią i uczuciem, a przejście do materiału głównego zdradza, że i z temperamentem. Brzmienie jest jednak cały czas dość miękkie i dość pluszowe, co jednak nie przeszkadza za bardzo, a stanowi po prostu cechę brzmienia orkiestry. Ekspresyjnej i jednocześnie przejrzystej gry Filadelfijczyków słucha się zresztą z przyjemnością i zainteresowaniem, a interpretacji Mutiego też niczego nie brakuje. Świetne kulminacje!
Walc jest spokojny, zmysłowy i szykowny, frazowanie okrągłe, a brzmienie gładkie. Nic w tym złego, pasuje to do charakteru i wyrazu tej muzyki!
Część trzecia prowadzona jest niespiesznie, co w połączeniu z gładkim, wymuskanym brzmieniem daje rezultaty usypiające. Nie zmienia tego stanu rzeczy nawet pojawienie się tematu ukochanej. Interpretacja jest spokojna i za mało zróżnicowana pod względem nastroju, żeby utrzymać przy sobie uwagę odbiory. Dobrze brzmią kotły na koniec.
Instrumenty te słychać też bardzo dobrze w świetnie zagranym marszu. Dobre wrażenie robi też blacha, zwłaszcza ryczące złowrogo puzony. Klimatyczne i efektowne wykonanie, kierowane z życiem, energią i wyczuciem efektu. Chyba jedno z najlepszych jakie słyszałem.
Początek Sabatu czarownic jest kapitalny – mamy tu i jękliwe glissanda klarnetu, niskie (ale doskonale słyszalne) pomruki bębna basowego czy brawurową parodię tematu ukochanej, mamy w końcu soczyste, prowadzone z wielką energią odcinki tutti. Dźwięczne dzwony i świetna parodia Dies irae! Świetna gra barwą, precyzja i zaangażowanie orkiestry sprawiają, że słucha się tego wykonania z ogromną przyjemnością. Kapitalna jest ostatnia prezentacja Dies irae.
Co liczyć na plus? Świetną część pierwszą, czwartą i piątą – te dwie ostatnie są naprawdę znakomite i ekscytujące. Druga i trzecia są mniej ciekawe, ale dobrze kontrastują z bardziej energicznymi ogniwami. Jakość dźwięku i gra orkiestry są znakomite.
Riccardo Muti, Philadelphia Orchestra, 1985, I – 15:40 (P), II – 6:16, III – 16:09, IV – 6:50 (P), V – 9:49 [54:44], Warner
Kolorystą znanym z udanych interpretacji dzieł Berlioza jest Charles Dutoit. Swoje wykonanie zarejestrował w roku 1984 z Orchestre symphonique de Montréal. Dźwięk smyczków kanadyjskiej orkiestry jest nieco chłodniejszy niż ich kolegów ze stanu Pensylwania, ale bardziej przejrzysty, a Dutoit ma ucho do detali, wydobywając pozornie tak mało istotne rzeczy jak długo trzymane, ale zawsze dźwięczne i wyraźnie słyszalne tony wiolonczel i kontrabasów. Część zasadnicza prowadzona jest przejrzyście i rzeczowo, z wyczuciem barw wszystkich sekcji orkiestry, kulminacje są efektowne, a całość jest znakomicie nagrana.
Walc jest dość powolny i łagodnie prowadzony, ale za to barwny.
Scena na polanie prowadzona jest w zwyczajowym dziś, powolnym tempie. Owszem, jest barwna i przestrzenna, rzecz w tym że nie ma w niej dostatecznie dużo napięcia, aby wywarła głębsze wrażenie. Jest po prostu zbyt spokojna, choć trzeba oddać sprawiedliwość Dutoitowi i inżynierom dźwięku, że brzmi przepięknie!
Marsz też jest przepiękny i w tym chyba leży słabość tego wykonania tego ogniwa. Jest zbyt ładne, za mało tu dynamizmu i koniecznej tu szpetoty dźwięku.
Także piąta część jest ładna za ładna, dyrygowana jest też za wolno. Dźwięki dzwonów wydają się dobiegać z wielkiego oddalenia. Dutoit starannie pilnuje, aby wydobyć atrakcyjne detale instrumentacji – a to dźwięk bębna basowego, a to jakieś glissando czy dźwięk waltorni con sordino, ale jakoś wszystkie te zabiegi nie spinają się ze sobą w porywającą całość.
A więc dobra, wręcz wzorcowa robota i niewiele więcej. Jak nie trzeba – to nie słuchać!
Charles Dutoit, Orchestre symphonique de Montréal, 1984, I – 15:52 (P), II – 6:37, III – 17:05, IV – 4:55, V – 10:27 [55:07] Decca
https://www.youtube.com/watch?v=V23UDTfp_No
Herbert von Karajan nagrał Fantastyczną co najmniej siedem razy. Trzy z tych rejestracji to oficjalne nagrania studyjne. Pierwsze dyrygent nagrał w Londynie z Philharmonia Orchestra w 1954 roku, zaś dwa następne ze swoimi Berlińczykami, w 1964 i w 1974 roku. Na potrzeby niniejszego przewodnika sięgnąłem po tę ostatnią rejestrację. Dźwięk orkiestry jest jędrny i mięsisty, nasycony i masywny bardzo różny od tego znanego z rejestracji francuskich. Sama interpretacja wstępu jest tkliwa i sentymentalna. Dźwięk smyczków jest nie tylko masywny, ale także dość mocno rozwibrowany. Dobrze brzmi rejestr basowy, zwraca też uwagę przestrzenna akustyka berlińskiego Jesus Christus Kirche w Dahlem:
Tempo w części zasadniczej jest umiarkowane, co pasuje do tego brzmienia, sama muzyka brzmi co prawda specyficznie, ale broni się. Jednak taki rodzaj dźwięku zdecydowanie lepiej pasowałaby do muzyki Brahmsa lub Wagnera. Kulminacje są zbyt masywne:
Bal nie rozpoczyna się obiecująco. Jest dość powolny, a dźwięki harf są wtopione w brzmienie smyczków. Dźwięki smyczków momentami zbyt się rozlewają, przez co muzyka staje się zbyt sentymentalna:
To samo dzieje się także w części trzeciej, która pod batutą Karajana staje się ckliwym i rozlazłym nokturnem. Można doceniać barwność brzmienia orkiestry, ale już nie sentymentalny wyraz, który zyskuje tutaj dzieło Berlioza:
W marszu fascynuje mocne i pewne brzmienie blachy, wsparte jeszcze na świetnie brzmiących, potężnych kotłach:
Świetny, nieco przeciągnięty i dzięki temu upiorny początek sabatu!
Kapitalna, dzika i histeryczna solówka klarnetu Es:
Upiornie brzmią dobiegające z wielkiego oddalenia uderzenia dzwonów:
Poza tym jednak brzmienie orkiestry w tutti jest dość masywne i ciężkie, do czego trzeba się przyzwyczaić. W sumie jednak warto, bo Karajan ciekawie gra tu barwą, a wspomniane przed chwilą elementy są same w sobie tak dobrze zrealizowane, że warto dla nich poznać interpretację tej części.
Jest to więc „typowy” Karajan i albo weźmie się to na klatę podczas słuchania, albo będzie się grymasić. No chyba że lubi się Karajana…
Herbert von Karajan, Berliner Philharmoniker, 1974, I – 14:34, II – 6:21, III – 16:48, IV – 4:41, V – 10:51 [52 :56] Deutsche Grammophon
Chociaż z dużym sentymentem traktuję nagranie Claudia Abbado z Berliner Philharmoniker z maja 2013 roku (pisałem o tym nagraniu szerzej TUTAJ), to powrót do tej rejestracji nie był miłym doświadczeniem. Miałem wrażenie że orkiestra brzmi jak zmęczona, a koncepcja włoskiego dyrygenta na żywo była przeze mnie odbierana znacznie bardziej intensywnie. Obronił się jedynie Sabat, w którym niektóre pomysły kolorystyczne zrealizowane zostały naprawdę zjawiskowo, z wyczuciem szpetoty. Magia chwili, która nie przetrwała próby czasu? Być może.
Claudio Abbado, Berliner Philhamoniker, 2013, I – 15:51 (P), II – 6:45, III – 16:07, IV – 6:46 (P), V – 10:20, [55:49], Berliner Philharmoniker