Po Szeherezadę sięgnął także amerykański wirtuoz batuty Lorin Maazel. Jego pierwsze z dwóch studyjnych nagrań zrealizowane zostało z Cleveland Orchestra (drugie z Berliner Philharmoniker). Temat sułtana masywny, trochę ciężkawy, ale niepozbawiony mocy. Tempo jest wartkie, a akcja rozwija się płynnie i potoczyście. Brzmienie orkiestry jest ciepłe, bogate i przejrzyste, także jakość dźwięku jest świetna. Nic złego nie można powiedzieć także o solówce skrzypiec, za realizację której odpowiadał Daniel Majeske. Jednak kulminacje są niedograne, brakuje im mocy, rozmachu i plastyczności. Więcej tu liryzmu niż dramatyzmu, więcej ślizgania się po pięknie wypolerowanej powierzchni niż nurkowania w kierunku głębi.
Także początek części drugiej, aczkolwiek zagrany i wyśpiewany pięknie – piękne jest zwłaszcza ciepłe i ekspresyjne brzmienie sekcji wiolonczel – jest gładki, pozbawiony jakichkolwiek ostrzejszych akcentów. Nie zmienia tego stanu rzeczy nawet pojawienie się tematu sułtana, który jest co prawda zniecierpliwiony tym eleganckim rozśpiewaniem, ale jedyne co robi (przynajmniej w tej interpretacji) to grożenie palcem i mruczenie z niezadowoleniem. Dramatyzmu za wiele tu nie uświadczymy.
Trzecia część jest szybka, lekka i przez to prawie taneczna, co wychodzi jej zdecydowanie na dobre, sprawia że muzyka staje się intensywna, pełna pasji i napięcia.
W czwartej części jakość wykonania ponownie zwraca na siebie większą uwagę niż treść opowieści Rimskiego–Korsakowa. Ładne są grane tremolo i sul ponticello dźwięki kontrabasów w zakończeniu, ale to tyle. Jest w tej interpretacji obojętność i chłód emocjonalny, który dla muzyki tak gorącej i tak pełnej pasji staje się zabójczy. Jeśli to lepsze z dwóch nagrań Maazela to ja tego gorszego znać nie chcę.
Lorin Maazel, Daniel Majeske, Cleveland Orchestra, 1978, I – 9:36, II – 11:06, III – 9:18, IV – 12:00 [41:59], Decca
Igor Markevitch w swoim nagraniu z LSO postawił na przejrzystość. Orkiestra brzmi klarownie, ale odbija się to na ekspresji. To taka Szeherezada trochę à la Ansermet – lakoniczna, zwięzła, bardziej apollińska niż dionizyjska. Srodze zawiodą się na niej ci, którym zależy na dużych emocjach i na sile brzmienia. Markevitch eksponuje sekcję drewna, blachę spychają momentami do roli niezbyt interesującego tła.
Przyznacie chyba, że temat sułtana nie brzmi zbyt obiecująco:
Wiele tu ważnych z punktu widzenia dramaturgii pasaży, które przechodzą kompletnie bez echa, jak zakończenie drugiej części:
Posłuchajcie terkoczącego akompaniamentu fletów w trzeciej części:
Niestety, finał rozczarowuje. Niewiele tu emocji, niewiele też czysto fizycznej siły brzmienia:
Klarowność jest zawsze w cenie, ale trzeba pamiętać, że to nie wszystko, zwłaszcza w przypadku tak barwnego i emocjonalnego utworu. Pewnie dlatego interpretację Markevitcha odebrałem jako chłodną i pedantyczną. Dźwięk jest płaski i mało przestrzenny, co tylko pogarsza i tak niezbyt korzystne wrażenie.
Igor Markevitch, London Symphony Orchestra, 1962, I – 9:55, II – 10:29, III – 9:24 , IV – 12:45, [42:43]
Kompletnie odmiennie brzmi Szeherezada pod batutą Herberta von Karajana w jego jedynym nagraniu tego utworu. To bardzo dramatyczna wersja, pełna napięcia, kontrastów i zmysłowej atmosfery. Berlińczycy grają masywnym, pełnym i nasyconym dźwiękiem. Pierwsza część jest znakomicie zagrana. Zwróćcie uwagę jak złowrogo faluje tu morze i jak głośno i niepokojąco brzmi pizzicato smyczków:
Epizody oznaczone jako Tranquillo mocno kontrastują z odcinkami tutti pod względem tempa i dynamiki:
W części trzeciej uszy pieści przepiękny, jedwabisty dźwięk smyczków:
Dźwięk Berlińczyków jest bardziej zbity i mniej przejrzysty niż w wersji Markevitcha, ale bądźmy szczerzy – nie można mieć wszystkiego. Karajanowi nie udało się również uciec przed pułapką nadmiernej czułostkowości w tej części. Szeherezada jest, owszem, uczuciowa, ale czy na pewno aż tak sentymentalna?:
Finał jest równie gwałtowny jak część pierwsza i oczywiście więcej w tym dobrego niż złego. Problem w tym, że nie jest zbyt przejrzysty i jeśli nie znamy dobrze Szeherezady, będziemy musieli zadowolić się tylko główną warstwą narracji, bez jakichś większych detali. Orkiestra brzmi też momentami zbyt masywnie i gubi gdzieś po drodze impet wypracowany w poprzednich częściach:
Wartym odnotowania elementem jest udział w nagraniu świetnego solisty – Michela Schwalbégo. Schwalbé, przez blisko 30 lat koncertmistrz Berlińczyków, był Polakiem urodzonym w Radomiu i wykształconym w Warszawie. Wydaje mi się, że z taką wiedzą trochę inaczej słucha się tej Szeherezady.
Herbert von Karajan/Michel Schwalbé, Berliner Philharmoniker, 1967, I – 10:03, II – 12:51, III – 10:41, IV – 12:56 [46:38], Deutsche Grammophon
Jednym z najciekawszych wykonawców Szeherezady Rimskiego-Korsakowa był Leopold Stokowski, który nagrał ją aż sześć razy. Dwa pierwsze nagrania powstały w Filadelfii, pierwsze w 1927 roku, drugie zaś w 1934 i to na nie rzucimy sobie teraz uchem jako na to reprezentujące ten najbardziej legendarny i jednocześnie najbardziej odległy w czasie etap kariery Stokowskiego. Dzięki staraniom swego szefa Philadelphia Orchestra stała się jednym z najlepszych zespołów świata. Ceniono ją zwłaszcza ze względu na ciepły, miękki i jedwabisty dźwięk smyczków, osiągnięty dzięki czemuś, co nazwano free bowing, czyli wolnym smyczkowaniem. Stokowskiemu nie odpowiadało kiedy muzycy grający na instrumentach smyczkowych smyczkowali w taki sam sposób. Uważał że znacznie lepszy – ciekawszy, bardziej bogaty i zróżnicowany dźwięk osiągnie się, kiedy każdy muzyk będzie grał według własnego upodobania. Rezultaty można usłyszeć w tej właśnie Szeherezadzie. Otwierający ją motyw sułtana jest grany mocno, pewnie, potężnie i władczo, czyli dokładnie tak jak trzeba. Dźwięk orkiestry jest ciemny i nasycony. Solo skrzypiec w wykonaniu Alexandra Hilsberga jest znakomite, a kiedy tylko do akcji wchodzą smyczki możemy na własne uszy przekonać się jak z jak niezwykłą orkiestrą mamy do czynienia. Subtelne portamenta nadają brzmieniu zupełnie niezwykłego charakteru:
Piękne, plastyczne i soczyste są tu kulminacje, także solówki instrumentów dętych wypadają przepięknie. Wszystko jest wyśpiewane z gracją i elegancją.
Pełne wdzięku są wszystkie solówki rozpoczynające drugą część. Pięknie brzmi nie tylko solo skrzypiec, fagotu i oboju, ale także akompaniująca im harfa:
Stokowski świetnie różnicuje tempo przy pojawieniu się tematu sułtana – muzyka staje się dużo bardziej drapieżna i dynamiczna. Tutaj też po raz pierwszy pojawiają się tak charakterystyczne dla tego dyrygenta retusze w instrumentacji. W jednym miejscu Stokowski wprowadza… ksylofon, którego w ogóle nie ma w partyturze Rimskiego–Korsakowa.
Część trzecia to przede wszystkim wielki popis jakości brzmienia filadelfijskich smyczków, które przechodzą same siebie w kwestii delikatności i wykwintności brzmienia. To arcyromantyczna, uczuciowa i zniewalająco zmysłowa interpretacja. Słuchanie tak pięknie brzmiącej orkiestry to czysta przyjemność!
Czwarta część rozpoczyna się w dość specyficzny sposób. Stokowski rozpoczyna ją powoli, a potem nagle przyspiesza na zakończenie frazy. Zmysłowo brzmi solówka Hilsberga, posłuchajcie też wyrazistego, ciemnego brzmienia kontrabasów w tle:
W bardziej dynamicznych i drapieżnych odcinkach orkiestra była w stanie brzmieć dużo bardziej ostro i wyraziście:
Świetna, wyrazista i dynamiczna jest kulminacja – moment rozbicia się okrętu na skale:
To kapitalne nagranie, zdecydowanie wykraczające poza bycie historyczną ciekawostką. Pomimo wieku i pewnych koniecznych ograniczeń w jakości dźwięku słucha się go z wielką przyjemnością!
Leopold Stokowski, Alexander Hilsberg, Philadelphia Orchestra, 1934, I – 10:22, II – 11:09, III – 10:28, IV – 12:22 [44:21], Andante
Kolejne nagranie pod dyrekcją Stokowskiego zarejestrowano w Londynie w 1951 z liczącą sobie wtedy zaledwie kilka lat Philharmonia Orchestra. Pomimo krótkiego stażu pracy szybko zyskiwała sławę jednego z najlepszych brytyjskich zespołów. Brzmienie smyczków jest tu jędrne, gęste, ciemne, ale zupełnie inne niż w nagraniu z Filadelfii. Dyrygent prowadzi narrację wartko, z mocą przedzierając się przez potężnie brzmiące łamane akordy. Solo w wykonaniu Manouga Parikiana brzmi nieco osobliwie, zdaje się bowiem dobiegać z wielkiej odległości. Zaskakująco cicha i nieśmiała jest blacha, która pozostaje w tle:
Na początku części drugiej pięknymi solówkami czaruje fagot (Cecil James) i obój (Sidney Sutcliffe). Narracja prowadzona jest wartko, dynamicznie i z pazurem, aczkolwiek jakość nagrania zdradza jego wiek. Z tego też powodu kulminacje, choć grane szybko i dynamicznie, sprawiają wrażenie niedogranych i niedopowiedzianych. W zakończeniu Stokowski kazał fletowi piccolo zdublować melodię fletów i skrzypiec (w partyturze jest tylko długo trzymany tryl), dodał także tryle w partii waltorni:
Część trzecia jest atrakcyjna i ciekawa dzięki świetnej, gęstej, jędrnej i namiętnej grze smyczków. Stokowski dobrze wiedział jak wydobyć z tej sekcji ciepłe, charakterystyczne brzmienie, które stało się znakiem rozpoznawczym jego wykonań:
Solówka klarnetu w odcinku oznaczonym Pochissimo più mosso jest osobliwa, wydaje się bowiem dobiegać z daleka.
Finał rozpoczyna się dokładnie tak samo jak w nagraniu z Filadelfii – początek grany wolno, zakończenie frazy szybkie. Całe to ogniwo prowadzone jest wartko i dynamicznie, aczkolwiek także tutaj zdarzają się miejsca, w których pewne sekcje orkiestry zdają się grać z dużego oddalenia. Świetnie wypada ostra i dynamiczna gra blachy w scenie burzy na morzu:
Można tej interpretacji posłuchać, bo ma świetne momenty, ale czas nie obszedł się z tym nagraniem zbyt łaskawie! Ciekawostka: Stokowski nie wprowadził tu retuszy instrumentacji znanych z innych jego nagrań tego utworu (oprócz wspominanych dodanych tu fragmentów w partii piccolo i waltorni, które z kolei nie pojawiają się w innych nagraniach). A zatem kuriozum? Też. Czy tylko kuriozum? Zdecydowanie nie!
Leopold Stokowski, Manoug Parikian, Philharmonia Orchestra, 1951, I – 10:02, II – 11:14, III – 12:15, IV – 12:14 [45:46], Testament
Wielkie uznanie zdobyło nagranie Stokowskiego zarejestrowane z London Symphony Orchestra w technice Phase 4 dla Dekki. Jakość gry Londyńczyków jest rewelacyjna, tak samo olśniewająca jest jakość dźwięku. Lepiej brzmiącej Szeherezady nie ma. Chociaż nie jest to dźwięk, który każdemu trafi do gustu. Jest przebogaty, gęsty, nasycony i ciepły. Fenomenalnie brzmią smyczki – jedwabiście i miękko, do czego bez wątpienia przyczyniło się wolne smyczkowanie, które Stokowski tak uwielbiał i które jako pierwszy wprowadził jako zasadę gry sekcji smyczkowej w swoich orkiestrach. Sposób, w jaki dyrygent frazuje, cieniuje dynamikę, przyspiesza i zwalnia – otwiera oczy na to, w jak odmienny sposób można Szeherezadę usłyszeć. Nie każdemu się to spodoba – momentami stoi bowiem w jawnej sprzeczności z partyturą. Takich zabiegów jest tu bez liku, ale dyrygent nie ogranicza się tylko do zabawy tempami i dynamiką. Wprowadza też znaczące zmiany w orkiestracji Rimskiego-Korsakowa. Tak brzmi fragment z początku pierwszej części. Kołysanie orkiestry Stokowskiego ma w sobie coś hipnotyzującego:
Jedna z kulminacji w tej części. Zwróćcie uwagę, że dyrygent dodał talerze. Posłuchajcie, jak płynnie buduje się napięcie i jak oszałamiająco potężnie brzmi tu LSO:
W drugiej części dyrygent pokusił się o dodatnie do arsenału Rimskiego-Korsakowa ksylofonu, który dubluje melodię fletu piccolo:
Posłuchajcie kolejnej oszałamiającej kulminacji i zwróćcie uwagę na rewelacyjne solo harfy:
Stokowski musiał lubić ten instrument, podłożył go bowiem pod figuracje klarnetu w trzeciej części:
Posłuchajcie pierwszej kulminacji w trzeciej części. Mamy tu jedną frazę, powtórzoną dwa razy, za każdym razem crescendo od p do ff, bez zmiany tempa. Stokowski nie dość, że bardzo zwalnia grając powtórkę, to jeszcze gra ją diminuendo. Efekt jest przepiękny i bardzo zmysłowy:
W finale również czeka nas trochę zmian. Pizzicato smyczków dublowane jest przez piccolo:
Mamy tu też kilka dodatkowych, potężnych uderzeń w tam-tam:
Po wielkiej kulminacji do akordu drewna dyrygent dodał trąbkę con sordino:
Wszystko to zrealizowane jest na takim poziomie napięcia i energii, który wydaje się wręcz nieprawdopodobny, jeśli weźmiemy pod uwagę, że Stokowski w czasie nagrywania tej Szeherezady miał 82 lata. Posłuchajcie tylko łamanych akordów w pierwszej części, posłuchajcie z jakim rozmachem i przepychem budowane są kulminacje. Posłuchajcie wreszcie, jak fantastycznie barwna jest orkiestra Stokowskiego, ile detali i charakteru dyrygent wydobywa z opowieści Rimskiego-Korsakowa.
Leopold Stokowski, Erich Gruenberg, London Symphony Orchestra, 1964, I – 10:03, II – 11:42, III – 11:53, IV – 12:06 [45:43], Decca
Bardzo odmienna jest interpretacja tego dyrygenta, zarejestrowana dwa lata wcześniej podczas koncertu w Filadelfii. Powroty Stokowskiego do orkiestry, którą rozsławił na całym świecie i uczynił jednym z najlepszych zespołów na świecie, były zawsze wyjątkowymi wydarzeniami. To słychać. Nie tylko tempa są szybsze, ale też i poziom napięcia jest zupełnie fantastyczny, a kto nie wierzy, niech posłucha zakończenia drugiej części. Filadelfijczycy grają z wirtuozerią i polotem, dźwięk jest też bardzo odmienny od nagrania z LSO. To nagranie koncertowe, zatem balans pomiędzy grupami instrumentów jest bardziej naturalny. Sporym zaskoczeniem było dla mnie kilka nowych eksperymentów Stokowskiego – a to crescendo na ostatnim dźwięku w pierwszej części, a to przeciągnięty dźwięk drewna w zakończeniu trzeciej. Posłuchajcie frazowania na początku ostatniej części – dwa pierwsze takty z tematem sułtana zagrane są bardzo powoli, dwa następne, kończące frazę, bardzo szybko. Dla ciekawych i lubiących eksperymenty – oba nagrania to pozycje obowiązkowe.
Leopold Stokowski, Philadelphia Orchestra, 1962, I – 9:17, II – 11:05, III – 9:59, IV – 12:11 [42:32], Guild
Ale jest jeszcze jedna Szeherezada Stokowskiego, którą nagrał kilkanaście lat później, wieku 93 lat. Tym razem dyrygent pracował z Royal Philharmonic Orchestra, dawnym zespołem Beechama. Rezultat jest jednak zaskakujący. O ile interpretacja Stokowskiego jest żywiołowa, o tyle dźwięk jest zaskakująco przymglony, a grze orkiestry brakuje tej demonicznej ostrości i pazura znanych z jego poprzednich nagrań:
Przymglenie skutkuje zaś tym, że pewne detale giną w masie brzmienia, a kulminacje są nieprzyjemnie mało przejrzyste. Brzmi to tak, jakby Stokowski miał gorszy dzień i nie w pełni panował nad swoim zespołem. W drugiej części ponownie mamy ksylofon, ale energii już nie uświadczymy:
Ciekawie brzmi część trzecia, potraktowana przez dyrygenta lekko, zagrana dźwiękiem zupełnie odmiennym od tego znanego z poprzednich nagrań:
Czwarta część ma swoje dobre momenty. Jednym z nich jest bez wątpienia powrót tematu sułtana:
To dobre nagranie. Ma swoje interesujące momenty, ale do poprzednich rejestracji Stokowskiego wiele mu brakuje.
Leopold Stokowski/Erich Gruenberg, Royal Philharmonic Orchestra, 1975, I – 9:33, II – 11:17, III – 11:21, IV – 12:02 [44:16], RCA
Czy to wszystko, co mają do powiedzenia wykonawcy w Szeherezadzie? Czy rzeczywiście all is said and done? Nie, albowiem na placu płytowego boju pozostał jeszcze Sergiu Celibidache, który co prawda za muzyką Rimskiego-Korsakowa nie przepadał, ale dla Szeherezady robił wyjątek. Podobno miał się któregoś razu zadumać nad partyturą i zapytać: „jak to się stało, że taki głupi kompozytor napisał taką wspaniałą rzecz?” Nie znam odpowiedzi na to pytanie, ale znam jego nagranie suity Rimskiego-Korsakowa. Czy to „wspaniała rzecz”? I tak i nie. Srodze zawiodą się na tym nagraniu ci, którzy szukają fajerwerków i dramatyzmu. Nagranie Celibidache jest dramatyczne… ale na swój własny, wyjątkowy sposób. Można powiedzieć, że jest powolne – jest o 10 minut wolniejsze od standardowych Szeherezad Stokowskiego i Beechama i aż o 15 minut wolniejsze od rejestracji Rodzińskiego i Monteux’a. Trzeba do niego przywyknąć. Kiedy kupiłem płytę z tym nagraniem, po jednym wysłuchaniu od razu wystawiłem ją do sprzedaży na Allegro – tak mi się nie podobała. Wróciłem do niej po pięciu latach… i byłem zachwycony. Celibidache rozpoczyna Szeherezadę mało obiecująco – w temacie sułtana bardziej słychać smyczki niż blachę, przez co może wydawać się niewystarczająco pewny i mocny:
Jednakże solo skrzypiec jest naprawdę cudowne – melancholijne i pełne orientalnego uroku:
Jeśli już jesteśmy przy melancholii – nie ma chyba dyrygenta, który byłby tak wyczulony na smutek Szeherezady jak Celibidache. Posłuchajcie tylko solówek drewna w drugiej części – fagotu, oboju i klarnetu. Są bardzo powolne i melancholijne w wyrazie, a Celibidache kompletnie zignorował oznaczenie scherzando, jakie umieścił przy nich kompozytor:
Rozpiętość dynamiki jest oszałamiająca – są tu miejsca tak ciche, że niemal niesłyszalne, są momenty zagrane tak powoli, że wydaje się, że czas stanął w miejscu, ale są też kulminacje powalające potęgą brzmienia. Lecz zawsze jest to dobrze zbalansowana potęga, świetnie rozplanowana. To właśnie planowanie, budowanie architektoniki i formy utworu jest tu tak fascynujące i hipnotyczne. Posłuchajmy zakończenia trzeciej części:
Kiedy już przyzwyczaisz się, Drogi Słuchaczu, do powolnego oddechu tej interpretacji, poczujesz, że wcale nie wydaje Ci się tak powolny, że tak naprawdę wszystko tu jest na swoim miejscu. Akcja rozpędza się bardzo powoli, aż w finale nabiera niepowstrzymanego rozpędu:
Sergiu Celibidache, Münchner Philharmoniker, 1984, I – 12:04, II – 15:47, III – 12:11, IV – 14:09 [54:09], Warner
Słuchacze mają do dyspozycji także wcześniejsze nagrania Szeherezady pod batutą tego dyrygenta, zarejestrowane w Stuttgarcie z tamtejszą radiówką w 1982 roku. Jest ono normalniejsze pod względem temp, ale sam początek jest bardzo podobny. I choć jest podobnie wyzuty z energii co w późniejszej interpretacji to solówka Hansa Kalafusza jest piękna:
Reszta pierwszego ogniwa płynie wolno i melancholijnie, a słabe są zwłaszcza ataki smyczków i grane przez nie łamane akordy, które są tu za bardzo „pośrodku”. Z jednej strony nie jest to wykonanie aż tak powolne i melancholijne jak to omawiane poprzednio, zaś z drugiej strony ataki te nie mają tu mocy potrzebnej do zrobienia odpowiedniego wrażenia.
Druga część rozpoczyna się zachwycającym, przejmująco smutnym solo fagotu, po którym następuje nie mniej poruszająca solówka oboju:
Choć bardziej dramatycznym i szybszym odcinkom brak ostrości i pazura, to następująca dużo później solówka klarnetu jest przepiękna, powolna, a świetnie wypada też dźwięczne pizzicato smyczków:
Także późniejsze solówki fletu czy skrzypiec są tak samo poruszające i tak samo smutne.
Część trzecia zaskakuje, jest bowiem odczuwanie szybsza i lżejsza w nastroju niż poprzedzające ją ogniwa. Paradoksalnie tempo zwalnia tam, gdzie powinno być szybsze, a więc w tanecznej środkowej sekcji z solówką klarnetu:
W finale znajdziemy wiele ciekawych momentów. Posłuchajcie mrocznego, gęstego brzmienia kontrabasów i dramatycznej solówki skrzypiec:
Zdarzają się tu jednak także miejsca zaskakująco blade, pozbawione dramatyzmu i nieciekawe.
Samo zakończenie intensywne, satysfakcjonujące i pełne mocy.
Nierówna interpretacja. Fascynuje, wciąga, a już kilka taktów dalej męczy i budzi protest. Można nie polubić, ale na pewno warto poznać.
Sergiu Celibidache, Hans Kalafusz, SWR Stuttgart Radio Symphony Orchestra, 1982, I – 10:53, II – 14:32, III – 11:18, IV – 13:17 [49:59], Deutsche Grammophon
Wspominałem Wam już, że zazwyczaj jestem ostrożny w ferowaniu ostatecznych wyroków. Z tym utworem jest inaczej. Nic na to nie poradzę, ale dla mnie Szeherezadą wszystkich Szeherezad jest nagranie Stokowskiego z 1964 roku. Ma rewelacyjną grę orkiestry, cudowny dźwięk i pełen wschodniego przepychu, namiętny klimat. Pozostałe wersje nagrane pod jego dyrekcją są równie ekscytujące i fascynujące. Trzeba jednak pamiętać, że Stokowski wydziwia tam bardziej niż Bernstein, Scherchen i Fried razem wzięci. A więc Stokowski. Czyje Szeherezady zapadły mi jeszcze w pamięć? Spodobały mi się wersje Rodzińskiego, oba nagrania Monteuxa, van Beinuma i Ansermeta (1948). Bardzo lubię emocjonalne i przepyszne odczytania tego utworu pod batutą Rostropowicza, Swietłanowa, Silvestriego, Bernsteina (jednak!), Doratiego (1937) i Gołowanowa. Maazel, Chailly, Dutoit, Previn? Dobrze zagrane i nagrane wersje, ale bezosobowe. Podobnie chłodna i bezosobowa wydała mi się wersja Scherchena, Markevitcha i drugie nagranie Ansermeta. Wersje Reinera, Beechama, Kondraszyna, Giergijewa, Ormandy’ego i Frieda mają swoje plusy, ale w ostatecznym rozrachunku nie wydały mi się tak godne uwagi.
Jest jeszcze Celibidache. Jego interpretacja jest tak swoista i niezwykła, że trudno porównać ją z tym co zrobili inni dyrygenci. Albo będziecie ją kochać, albo ją znienawidzicie. Albo… dacie sobie czas i nauczycie się ją kochać.