Koncerty Bernarda Haitinka należą już od jakiegoś czasu do kategorii wydarzeń specjalnych. Z racji zaawansowanego wieku (w marcu ukończył 90 lat) holenderski dyrygent nie występuje już tak często jak kiedyś, ale za to praktycznie za każdym razem jego interpretacje są przemyślane w najdrobniejszych szczegółach, a wieloletnie doświadczenie przekłada się na jakość wykonania. Piątkowy koncert w Filharmonii Berlińskiej zdecydowanie był takim właśnie wydarzeniem.
Rozpoczął się on od wykonania Koncertu fortepianowego nr 27 B-dur KV 595 Wolfganga Amadeusa Mozarta. W roli solisty wystąpił Paul Lewis, który zagrał dzieło austriackiego kompozytora lekko romantyzująco. Eksponował śpiewne melodie, delikatnie zaokrąglał frazy, subtelnie dozował rubato, grał dźwiękiem lekkim i perlistym. Haitink akompaniował przejrzyście, akcentując odrębność pierwszych i drugich skrzypiec, co dawało zaskakujące i świeże efekty. Brzmienie Berliner Philharmoniker było ciepłe i krągłe, z okazjonalnymi, doskonale rozplanowanymi mocniejszymi akcentami. Najważniejsze jednak, że koncepcje obu panów doskonale łączyły się ze sobą, dając poczucie harmonii i niespiesznego, spokojnego muzykowania. Obaj szukali w tej muzyce uniwersalnego, pozbawionego ostentacji piękna i udało im się je znaleźć. Wobec tego wszelkie kwestie w rodzaju rozważań na temat stylistyki schodzą na dalszy plan i tracą na znaczeniu.
Również VII Symfonia E-dur Antona Brucknera poprowadzona została niespiesznie. Skład był oczywiście znacznie większy niż u Mozarta, ale tym bardziej zdumiewająca była więc kontrola jaką Haitink miał nad brzmieniem, nad dynamiką i nad kształtem fraz. Ruchy dyrygenta były delikatne i mało widowiskowe, ale orkiestra była tak uważna i skupiona, że aby osiągnąć pożądany efekt wystarczył najlżejszy gest dyrygenta. Interpretacja była przemyślana w najdrobniejszych szczegółach, ale wcale nie sprawiała wrażenia pedantycznej. Było to tak rzadko spotykane a tak bardzo potrzebne w utworach tego kompozytora myślenie formą: każda zmiana dynamiki, każde wejście nowego instrumentu czy delikatnie stosowane przyspieszenie było tu częścią większej całości, służyło ekspresji dzieła i świadczyło o jego spójności. Przepięknie zaprezentowały się wszystkie sekcje orkiestry. Soczyście i dźwięcznie zabrzmiał otwierający dzieło śpiew wiolonczel; rewelacyjna była sekcja blachy wzmocniona brzmieniem czterech tub wagnerowskich. Chyba właśnie w tej sekcji kontrola dynamiki robiła największe wrażenie: bardzo dawno nie słyszałem tak cicho i tak subtelnie pod względem kolorystyki grających puzonów i waltorni. Sekcja drewna zabrzmiała śpiewnie, dobrze podkreślając liryczny aspekt dzieła austriackiego kompozytora. Haitink budował kulminacje w spójny i organiczny sposób, były one jednak zawsze przejrzyste i selektywne, a żadna sekcja orkiestry nie zagłuszała innej. Wszystko łączyło się w spójny, logiczny i jednocześnie głęboko ekspresyjny sposób. Maestro dawał tu muzyce mnóstwo czasu na wybrzmienie, a efekty były absolutnie zjawiskowe. Gdybym miał mieć jakiekolwiek zastrzeżenia to mógłbym mieć je tylko do części trzeciej, która mogła być odrobinę szybsza. Nie było to jednak coś, co psuło ogólne zjawiskowe wrażenie. To była mistrzowska kreacja, lojalna wobec ducha muzyki, pozbawiona ostentacji i jednocześnie głęboko przejmująca. Słychać, że orkiestra stara się dać Haitinkowi wszystko na co tylko ją stać i o co ją poprosił. Prosił o wiele, dostał wszystko.
foto. Stephan Rabold/Berliner Philharmoniker
Tak panie Oskarze, rzeczywiście to była gra pełna symbiozy i wsółpracy między orkiestrą i dyrygentem, ale w czwartkowy wieczór na koncercie, to nie była jakaś porywająca interpretacja 7 symfonii Brucknera, oczywiście publiczność, mnie włączajac, długo oklaskiwała maestro na stojąco, ale to było raczej bardziej dla jego wielkiej osoby, którą ja też bardzo wysoko cenię, jego koncerty z różnymi orkiestrami dostarczyły mi wielu niezapomnianych emocji. Ale podobne, nie do końca spełnione, odczucia miałem juz podczas internetowej transmisji tej samej symfonii z maestro dyrygującym LSO prędzej w tym roku. W tym tygodniu kolejny zasłużony artysta Herbert Blomsted interpretujący muzykaę swego rodaka Wilhelma Stenhammara, podobno zaczął go grać dopiero 5 lat temu, powiedział: tak mam 85 lat więc teraz, albo nigdy…
Podoba mi się podejście Blomstedta 😉 Nawet zastanawiałem się czy nie jechać na jego koncert, ale ostatecznie zrezygnowałem. A co do Haitinka i jego interpretacji – to już chyba rzecz gustu… Słyszałem do tej pory 3 wykonania na żywo (Semkow i Skrowaczewski x 2) i Haitink wypadł zdecydowanie najlepiej (co było w ogromnej mierze zasługą jakości gry orkiestry). Pozdrawiam!