Chociaż Bruno Walter był pierwszym dyrygentem, który zarejestrował Pierwszą, to za pierwsze ogólnodostępne nagranie tego utworu odpowiedzialny był inny dyrygent, aktywnie promujący muzykę Mahlera w pierwszej połowie ubiegłego stulecia: Dimitri Mitropoulos. Chociaż jego rejestracja tego utworu z Minneapolis Symphony Orchestra (obecnie Minnesota Orchestra) jest ważna z historycznego punktu widzenia, to nie mogę ocenić jej zbyt wysoko i polecić z czystym sumieniem. Składa się na to kilka czynników. Przede wszystkim fatalny jest archaiczny, ciasny, mało przestrzenny dźwięk, w którym nienaturalnie podbite są wysokie tony, w kulminacjach w forte mające wręcz świdrującą barwę. Doceniam Mitropoulosa za całokształt jego osiągnięć i za wnikliwość w traktowaniu dzieł Mahlera, ale to nagranie nie jest też dobrym przykładem jego umiejętności w tym względzie. Ta jego interpretacja Pierwszej jest bardzo napięta, pozbawiona miejsca na złapanie oddechu, mało subtelna i momentami niepotrzebnie agresywna i przerysowana. Oczywiście, są tu też dobre momenty, ale jest ich mało, a całość jest na dłuższą metę męcząca w odbiorze. Nadmiar napięcia ujawnia się od razu we wstępie, który jest mało poetycki i mało subtelny:
Do lepszych momentów należy z pewnością zakończenie, w którym wyrazista i zdecydowana gra blachy robi dobre wrażenie:
Lendler jest szybki, agresywny i motoryczny, a przez to także mało rustykalny, mało rozkołysany. Tak ostra gra i taki ładunek furii najzwyczajniej nie pasuje do tej muzyki:
Dobrze wypada trzecia część, w której Mitropoulos uważnie pilnuje, aby każdemu odcinkowi nadać własny charakter i odróżnić go od pozostałych. W sekcji oznaczonej jako Mit Parodie. Nicht schleppen (Z parodią. Nie przeciągać) grecki dyrygent w przeciwieństwie do Waltera przyspiesza, co wypada przekonująco i co pasuje do charakteru muzyki:
Równie udany i dobrze skontrastowany jest środowy epizod z cytatem z pieśni. Część czwarta jest szybka, wściekła i chociaż interpretacja Mitropoulosa może się podobać, to jednak słaba jakość dźwięku mocno przeszkadza. Zakończenie pierwszego odcinka czwartej części daje wyobrażenie o tym, jak ostra i gwałtowna jest to interpretacja:
Dimitri Mitropoulos, Minneapolis Symphony Orchestra, 1940, I – 13:34, II – 6:22, III – 10:38, IV – 17:34 [47:43], Sony
Całe szczęście na tym nagraniu się nie skończyło, a Mitropoulos zarejestrował ten utwór jeszcze dwukrotnie w odstępie dwóch dekad. Obie późniejsze rejestracje pochodzą z koncertów w Nowym Jorku. Pierwsza z nich, z 1951 roku, jest fascynującym dokumentem, obrazującym jak dobrym i inspirującym artystą potrafił być Mitropoulos. Jakość dźwięku także tutaj nie jest zadowalająca, publiczność jest dość głośna i wyraźnie słyszalna, ale to ten typ interpretacji, który jest sam w sobie tak fascynujący i zajmujący, że tego typu niedogodności schodzą na dalszy plan. To wykonanie żywe, komunikatywne, emocjonalne i przy tym doskonale wyczute. Każda z części ma swój własny, odrębny charakter i swój własny, odrębny wyraz. Narracja płynie wartko i potoczyście, a wszystko charakteryzuje tak trudne do ubrania w słowa poczucie płynnego przepływu muzyki. Część pierwsza rozpoczyna się w marzycielski sposób, by potem nabrać rozpędu i energii, a lendler jest jednocześnie rozkołysany i zdecydowany. Jeszcze ciekawsze rzeczy dzieją się w części trzeciej. Posłuchajcie otwierającej marsz żałobny solówki kontrabasu, celowo brzydkiej, groteskowej, chropowatej, w genialny i unikatowy sposób oddającej to, o co kompozytorowi chodziło:
Nastrój całej tej części jest idealnie psychodeliczny, zagrana jest przy tym wirtuozowsko i z zacięciem. Finał jest ognisty i porywający, a Mitropoulos obrał tutaj bardziej wyważone niż w poprzednim nagraniu tempo. Pozwoliło mu to na lepsze wniknięcie w partyturę i wyciągnięcie większej ilości smakowitych detali. Zastanawia mnie w tym nagraniu jedno, a mianowicie nierówne wejścia (albo zgoła ich brak) fletów i trąbek na początku pierwszej części. Czyżby był to wyraz jawnej niesubordynacji orkiestry wobec niezbyt cenionego przez nich szefa? Trudno orzec, jednak biorąc pod uwagę to jak skończyły się rządy Mitropoulosa w Nowym Jorku, wydaje się to więcej niż prawdopodobne…
Dimitri Mitropoulos, New York Philharmonic Orchestra, 1951, I – 14:18, II – 6:23, III – 11:15, IV – 19:31 [51:25], Idis
Trzecie nagranie Mitropoulosa zarejestrowano zaledwie kilka miesięcy przed przedwczesną i tragiczną śmiercią dyrygenta. To kompletnie odmienna, ale niemniej fascynująca kreacja. Bardziej odprężona, bardziej zniuansowana, jeszcze ciekawsza jeśli chodzi o smakowanie przez dyrygenta i orkiestrę detali i smaczków. Początek części pierwszej jest absolutnie przepiękny, doskonale wyczuty, jedwabisty w brzmieniu. Później Mitropoulos wcale nie przyspiesza jak poprzednio, ale utrzymuje cały czas umiarkowane tempo, podkreślając liryzm i śpiewność melodii. W części drugiej zwykle najmniej zajmującym jej elementem jest trio, będące przerywnikiem pomiędzy osaczającymi je dynamicznymi odcinkami. Tutaj to właśnie ono przykuwa uwagę. Dowcipne dialogi pomiędzy fletami a klarnetami, delikatne zawahania tempa, dynamiki i ekspresji tworzą tu zupełnie nową, wciągającą i zajmującą jakość. Część trzecia jest tak samo koszmarna jak w poprzednich nagraniach Mitropoulosa, a solo kontrabasu ponownie urzeka brzydotą i groteskowością. Finał jest szeroki i rozłożysty, prowadzony na jednym, długim oddechu. Buduje się logicznie i konsekwentnie, a triumfalne zakończenie jest godnym zwieńczeniem tej wyjątkowo pięknej kreacji. Także dźwięk jest tu bardzo dobry – przestrzenny i naturalny. Interpretacje Mitropoulosa I Symfonii Mahlera pokazują zmianę wizji tego artysty na nieco podobnych zasadach jak w przypadku Bruno Waltera. Być może to droga od emocjonalności do duchowości, w której intensywność jest już inaczej odczuta, nie tak ostentacyjna.
Dimitri Mitropoulos, New York Philharmonic Orchestra, 1960, I – 14:17, II – 6:27, III – 10:42, IV – 19:58 [51:24], Tahra
Kolejnym pionierem popularyzującym muzykę Mahlera był Hermann Scherchen. Artysta ten był też wielkim ekscentrykiem, nic więc dziwnego, że jego interpretacje nadal budzą wiele kontrowersji. Doprowadzają do szewskiej pasji i jednocześnie fascynują. Niemiecki maestro nagrał Pierwszą Mahlera raz, z Royal Philharmonic Orchestra. Jego interpretacja zasadza się na ogromnych kontrastach, które nie zawsze są zgodne z zapisem partytury. Jednak wszystkie swoje dziwactwa Scherchen wynagradza cechą, której wielu dyrygentów mogłoby mu pozazdrościć: atencją w wydobywaniu detali z partytury. Nie ma tu rzeczy nieważnych. Pojedyncze dźwięki harf, glissanda i col legno smyczków, najcichsze uderzenia wielkiego bębna, talerzy i tam-tamu, gęsty momentami kontrapunkt – wszystkie te elementy ukazane są z jasnością, logiką i precyzją, która czyni tę interpretację tak zajmującą i ciekawą. Scherchen wystawia jednak cierpliwość słuchającego na ciężką próbę. Już powolny początek Symfonii zagrany jest znacznie wolniej niż zazwyczaj, przez co dyrygent buduje napięcie cierpliwie i z wyczuciem (albo z mozołem i wysiłkiem, jak się to komuś nie podoba). Nie zmienia tego nawet dyskretne wejście głównego tematu. Zwróćcie jednak uwagę na świetnie wydobyte z tła dźwięki harf, kontrapunkt fagotu czy pizzicata altówek i wiolonczel w akompaniamencie:
Scherchen stosuje tak powolne tempo praktycznie przez cały czas, momentami muzyka wręcz zastyga nieruchomo. Dopiero pod koniec narracja przyspiesza, a zakończenie jest już ostre i wyraziste. To trafny zabieg, pokazujący, dokąd muzyka zmierzała i jednocześnie mocny akcent na zakończenie tej części:
Dla odmiany w części drugiej tempo jest zawrotnie szybkie, a czas trwania lendlera jest krótszy niż u Mitropoulosa czy Waltera, nawet pomimo tego, że Scherchen wykonuje powtórkę, którą zignorowali tamci dyrygenci. Jednak nie jest to interpretacja agresywna czy nazbyt motoryczna. Przeciwnie, jest lekka i potoczysta:
W części trzeciej uwagę zwraca nie tylko świetnie podkreślony groteskowy nastrój, dobrze wydobyte upiorne col legno smyczków, ale także uderzenia symbolizującego śmierć tam-tamu:
Wielki finał także opiera się na kontrastach. Odcinki wolne zagrane są bardzo powoli, niemalże letargicznie i z wysiłkiem, a te szybkie są jeszcze szybsze niż zazwyczaj. Jednak nawet wtedy Scherchen wydobywa z partytury mnóstwo ciekawych rzeczy. Posłuchajcie zwrotu akcji pośrodku tej części i rewelacyjnych kontrabasów w tle:
Prowokacyjna i głęboko subiektywna interpretacja Scherchena łączy w sobie intelektualizm, atencję w wydobywaniu z partytury nieoczywistych elementów, a także śmiałość i konsekwencję w przeprowadzaniu indywidualnych rozwiązań. Dla odważnych i otwartych lektura obowiązkowa!
Hermann Scherchen, Royal Philharmonic Orchestra, 1954, I – 15:16, II – 6:14 (P), III – 10:55, IV – 17:42 [50:20], Westminster
Kolejny wybitnym, a trochę dziś już zapomnianym wykonawcą symfonii Mahlera był Jascha Horenstein, który zarejestrował Pierwszą dwukrotnie, w obu przypadkach w studio. W pierwszym z nagrań gra orkiestra Wiener Symphoniker, która nie jest najlepszą orkiestrą w Austrii. O ile więc wpadki intonacyjne zdarzają się tutaj dość często, o tyle słychać też, że muzycy mają tę muzykę we krwi i wykonują ją ze smakiem i wyczuciem, którego próżno szukać w wielu współczesnych, wystandaryzowanych i jednakowo brzmiących rejestracjach. Interpretacja Horensteina jest monumentalna, budowana z rozmachem, wyczuciem formy, ale jest też momentami drażniąco flegmatyczna. Wszystko jest tu rozplanowane i przemyślane, ale mało jest momentów, w których muzyka wyrywa naprzód, jak u Mitropoulosa czy Waltera. Pierwsza część budowana jest niespiesznie, właśnie odrobinę flegmatycznie, Horenstein wykonuje też (jako jeden z niewielu w tych czasach!) powtórkę. Zwraca tu uwagę przepiękna, miękka i jedwabista gra smyczków. Dyrygent wydobywa z tej sekcji wiele smaczków, jak choćby klimatyczne glissanda, skrupulatnie wpisane przez Mahlera do partytury i zazwyczaj ignorowane przez dyrygentów. Być może uważają je za nazbyt sentymentalne, ale nie da się zaprzeczyć, że dodają muzyce wiele uroku. To fragment z ekspozycji:
A to z początku przetworzenia:
Zakończenie jest świetnie rozplanowane i wyczekane, dając odbiorcy poczucie dotarcia do celu po długiej podróży. Horenstein wykonuje powtórkę także w części drugiej, co nie jest zbyt dobrym pomysłem, gdyż zasadnicze tempo obrane przez dyrygenta jest nazbyt powolne, przez co zasadniczy materiał nie kontrastuje wystarczająco z triem. Co ratuje wykonanie tej części? Piękna gra orkiestry, pełna wyczucia i uczucia:
Solówka kontrabasu w części trzeciej nie jest może tak szpetna jak w nagraniach Mitropoulosa, ale też nic jej nie brakuje. Co ważne, Horenstein wyraźnie akcentuje wejście wiolonczel w kanonie, co sprawia, że przebieg narracji jest bardziej logiczny. W nagraniach większości dyrygentów słyszymy najpierw solo kontrabasu, potem fagotu i tuby. Tymczasem grające pomiędzy dwoma ostatnimi instrumentami wiolonczele wykonują swoje partie na tym samym poziomie dynamicznym. Tak to brzmi u Horensteina:
Pięknie, stylowo i uczuciowo wypada też środkowy, powolny odcinek:
W części czwartej flegmatyczny temperament dyrygenta chyba najbardziej przeszkadza, sprawia że muzyka nie jest tak dynamiczna jak w niektórych innych interpretacjach. Jednak słychać też, że Horenstein ma wszystko dokładnie przemyślane, wie co robi i w jakim celu. Zwróćcie uwagę jak skrupulatnie i dokładnie dyrygent różnicuje tempo i ekspresję w tym fragmencie, jak dobrze stosuje zwolnienia i przyspieszenia. Zaznacza też wyraźnie zaznaczoną w partyturze pauzę, którą większość dyrygentów ignoruje:
Jascha Horenstein, Wiener Symphoniker, 1952, I – 16:49 (P), II – 8:17 (P), III – 11:41, IV – 20:51 [57:45], Vox
W swoim późniejszym nagraniu Horenstein poprowadził London Symphony Orchestra, co ma swoje plusy i minusy. Ogromnym plusem jest oczywiście świetna jakość gry, wyrazistość brzmienia i staranność intonacji. Minusem zaś brak owych smaczków w partii smyczków, które tyle charakteru nadawały poprzedniemu nagraniu dyrygenta. Dźwięk jest zasadniczo dobry, aczkolwiek w kulminacjach pojawiają się przesterowania, zmniejszające przyjemność odbioru. Wielki błąd popełniłby jednak ten, którego odstraszyłoby to od tego nagrania. To klasyk, jedno z tych nagrań, które znać trzeba, nawet jeśli niektóre decyzje dyrygenta wydać się mogą dyskusyjne. Wizja Horensteina jest monumentalna i potężna, odstając pod tym względem od wszystkich interpretacji omówionych do tej pory. Część pierwsza rozpoczyna się tajemniczo i zagrana jest z wyczuciem, ale chociaż wiele tu pięknej i starannej gry, to nie jest to interpretacja energiczna. Horenstein eksponuje tu raczej śpiewne, płynne melodie, a nie rytmiczną pulsację. Jednak crescendo i kulminacja pod koniec zbudowane są w zadziwiający i imponujący sposób. Dyrygent wstrzymuje napięcie absolutnie do ostatniego momentu, a do wybuchu dochodzi wtedy, kiedy nie sposób już wytrzymać. Gra orkiestry jest potężna i masywna. Świetne waltornie!
Lendler, podobnie jak w poprzednim nagraniu tego dyrygenta, jest powolny, ale sprawia o wiele lepsze wrażenie. Jest o wiele bardziej wyrazisty, a powolne tempo nie przeszkadza, gdyż uwagę przyciąga świetna gra drewna i ostre, zadziorne akcenty rytmiczne. To jedno z najlepszych wykonań tej części jakie znam!
Marsz żałobny jest mroczny i ponury, a akcenty funeralne górują tutaj zdecydowanie nad parodystycznymi. W kanonie balans pomiędzy grupami instrumentów jest już niestety tradycyjny (tzn. bez zaakcentowanego wejścia wiolonczel), ale uwagę zwraca za to świetna gra sekcji drewna, zwłaszcza klarnetów. Tempo nie jest szybkie, ale efekt jaki robi muzyka jest przez to jeszcze bardziej sarkastyczny:
Wielki finał jest tym razem jeszcze większy, a końcowa apoteoza prawdziwie potężna i dostojna. Gra orkiestry jest świetna, ostra, wyrazista i nasycona, dzięki czemu powolne tempo Horensteina nie przeszkadza tutaj tak jak w jego poprzednim nagraniu. Posłuchajcie granego przez skrzypce łącznika pomiędzy pierwszym a drugim tematem. Jest piękny, tak powolny i eteryczny, że czas wydaje się zastygać, a kończy go (chociaż raz w tym nagraniu!) klimatyczne glissando:
Powrót pierwszego tematu jest absolutnie upiorny i, tak jak przypadku kulminacji w pierwszej części, zbudowany po mistrzowsku:
To bardzo specyficzna, indywidualna kreacja, w której na pierwsze miejsce wysuwa się budowanie struktury i koncentracja na tworzących ją detalach. Pozycja obowiązkowa.
Jascha Horenstein, London Symphony Orchestra, 1969, I – 16:33 (P), II – 7:51 (P), III – 9:57, IV – 22:14 [56:51], Unicorn
Istnieje także trzecie nagranie Pierwszej, zarejestrowane pod batutą Horensteina podczas jego wyjazdów na koncerty do Wenezueli. Ponieważ omawiam je szczegółowo w innym miejscu (link TUTAJ), ograniczę się więc tutaj tylko do wzmianki.
Jascha Horenstein, Orquesta Sinfónica De Venezuela, 1955, I – 14:32, II – 8:07, III – 11:33, IV – 20:07 [54:19], Tobi Recordings
Dyrygentem, który pozostawił po sobie wartościowe interpretacje był Hans Rosbaud. Był artystą, który wolał po prostu solidnie wykonywać swoją pracę, nie był natomiast zainteresowany robieniem szumu wokół siebie i swoich wykonań. Z tego też powodu mało kto o nim obecnie pamięta, a szkoda! Rosbaud nagrał Pierwszą Mahlera dwa razy – po raz pierwszy zarejestrował ją podczas koncertu z Berliner Philharmoniker w 1954 roku (to nagranie jest bardzo trudno dostępne i nie udało mi się do niego dotrzeć), po raz drugi zaś, także w czasie koncertu, z Sinfonieorchester des Südwestfunks Baden-Baden w 1961 roku.
Wstęp jest utrzymany w dobrym tempie, jednak zawołania trąbek za sceną są nieco za głośne, głośniejsze nawet niż klarnety na scenie, czego nie można zaliczyć na plus. Rosbaud wprowadza temat czeladnika niespiesznie, a muzyka płynie pod jego batutą naturalnie i swobodnie. Przeszkadza nie najlepsza jakość dźwięku, czemu mógłby zapewne zaradzić remastering. Jednak nawet bez niego słychać, że orkiestra z Baden-Baden miała znakomite, ciepło i ekspresyjnie brzmiące wiolonczele. Tempo jest bardzo umiarkowane, dzięki czemu dyrygent ma mnóstwo czasu na zaokrąglanie fraz i podkreślanie śpiewnego brzmienia smyczków. Końcowy odcinek pierwszej części jest powolny. Z tego powodu może nie jest to najbardziej ekscytująca z istniejących jego wersji, ale na pewno poprowadzona jest czytelnie i z głową.
Także Scherzo prowadzone jest niespiesznie, przez co dyrygent dobrze podkreśla nieco toporny i kanciasty charakter muzyki. Problem w tym, że zasadniczy materiał nie kontrastuje z triem pod względem tempa, co sprawia że oba odcinki zlewają się w percepcji słuchającego w jeden blok.
Część trzecia rozpoczyna się wartko, a solówka kontrabasu jest świetna pod względem barwy, dzięki czemu wykonawcy od razu wprowadzają właściwy, nieco groteskowy klimat. Epizod klezmerski poprowadzony jest szybko i mało subtelnie. Cytat z pieśni jest lekki i liryczny, grany przy tym nie za wolno, dzięki czemu narracja nie jest monotonna. Powrót zasadniczego materiału także jest szybki, a Rosbaud dobrze podkreśla groteskowy i surrealistyczny charakter tej muzyki. Słuchanie tego wykonania na żywo musiało być wielkim przeżyciem!
Pierwszy odcinek czwartej części prowadzony jest przez Rosbauda dość spokojnie, bez większych szaleństw i może nie do końca tak sugestywnie i dramatycznie jak można by się spodziewać. Jednak drugi temat jest prowadzony wartko i nie przeciąga się zanadto, także sposób budowania napięcia przed powrotem pierwszego tematu jest świetny. Rosbaud prowadzi ten odcinek powoli i z wyczuciem. Jednak następujący potem odcinek jest dziwnie wyzuty z energii, a pojawienie się tematu waltorni w D-dur słabo zaakcentowane. Dużo lepiej wypadają Rosbaudowi fragmenty liryczne, wykonane starannie i z dużym wyczuciem. Zakończenie wykonane starannie, ale nieszczególnie emocjonująco.
Nierówna interpretacja – ma swoje dobre i bardzo dobre momenty, ale jest momentami zbyt lakoniczna i zbyt rzeczowa. Orkiestra jest w dobrej formie, ale jakość dźwięku pozostawia co nieco do życzenia.
Hans Rosbaud, Sinfonieorchester des Südwestfunks Baden-Baden, 1961, I – 14:22, II – 8:00, III – 10:48, IV – 19:25 [52:35], Stradivarius
Kolejne nagranie Rosbauda to wcześniejsza o kilka lat rejestracja koncertowa, nagrana w listopadzie1954 roku w Hohschule für Musik.
Zarówno jakość gry orkiestry jak i jakość dźwięku są problematyczne. Są tu fragmenty niejasne, w których orkiestra najwyraźniej traci koncentrację. Rosbaud traktuje ogniwo pierwsze dość lakonicznie – nie ma tu rozpływania się w nastrojach czy delektowania odcieniami barw. Muzyka płynie szybko i konkretnie, a rubata jest tu mało.
Druga część także została potraktowana dość szybko. Kontrast temp pomiędzy częścią zasadniczą o triem jest dobrze zrealizowany.
W trzeciej części wykonawcy dobrze podkreślili parodystyczny charakter muzyki. Ciekawe jest zwłaszcza solo kontrabasu na początku, a także to co wyprawia później klarnet.
Finał niestety potwierdza wcześniejsze przypuszczenia – jakość nagrania jest mocno limitowana i nawet obecność za pulpitem dyrygenckim tak dobrego dyrygenta jak Rosbaud nie jest w stanie sprawić, aby nagrania tego słuchało się dobrze. A szkoda, bo interpretacja, choć nieco lakoniczna, jest sensowna. Dyrygent dobrze czuje tę muzykę, a w kilku miejscach zdobywa się nawet na nieco więcej emocjonalnego rozwichrzenia.
Pomimo tych zalet nie jest to nagranie, które polecić mogę szerokiemu gronu słuchaczy i które ocenić mógłbym zbyt wysoko. To pozycja tylko i wyłącznie dla koneserów.
Hans Rosbaud, Berliner Philharmoniker, 1954, I – 12:51 (S), II – 7:36, III – 9:58, IV – 18:09 [48:56], Tahra