Dyrygentem bardzo cenionym za swoje wykonania dzieł Mahlera, ale jednocześnie postacią mniej może rozpoznawalną niż Tennstedt czy Boulez był izraelski maestro Gary Bertini. Artysta ten zarejestował Pierwszą z Kölner Rundfunk Sinfonie Orchester w Suntory Hall w Tokio podczas koncertu, który odbył się w listopadzie 1991 roku. Wstęp do pierwszej części jest bardzo wyrazisty – mało tu rozmarzenia, mało delikatności. Bardzo dobre wrażenie robi przejrzystość brzmienia orkiestry, a także wyraziste, naturalistycznie brzmiące klarnety imitujące śpiew kukułek. Ekspozycja jest znakomita, Bertini prowadzi ją wartko, podkreślając wyrazistą rytmikę i radosny, energiczny charakter muzyki. Radykalną zmianę i przyciemnienie nastroju przynosi dopiero przetworzenie, w którym dobrze podkreślono dźwięki harfy w niskim rejestrze. Atmosfera zmienia się po raz kolejny z chwilą wejścia tematu wprowadzanego przez waltornie. Usłyszymy tu także brzmiące jędrnie i ekspresyjnie wiolonczele. Na początku repryzy uwagę zwracają wyraziste rogi. Całe zakończenie prowadzone jest brawurowo, ale jednocześnie z dużym wyczuciem. Świetna część pierwsza!
W części drugiej wykonawcy podkreślają rustykalny, niezbyt wyrafinowany, chropowaty i przaśny charakter tej muzyki. Znakomite, ostre i wyraziste wejścia kontrabasów z przednutkami w kwintach, doskonale słyszalne col legno smyczków, świetna blacha, drewno i smyczki – wszystko to składa się na wykonanie zadzierżyste i pełne dzikiej energii. Z tanecznym materiałem zasadniczym kontrastuje bardziej powolne, ale jędrnie zagrane i ekspresyjne trio.
Marsz rozpoczyna się wyraziście i klarownie, choć nie jest aż tak bardzo sarkastyczny jak w niektórych innych wykonaniach. Zmiana nastroju i tempa w epizodach klezmerskich jest wyrazista. Trio z cytatem z pieśni jest dla odmiany eteryczne i delikatne. W zakończeniu tego odcinka i na początku marsza bardzo wyraźnie słychać niskie dźwięki harfy, co znacznie wzbogaca brzmienie. Powrót głównego tematu jest znakomity, tym razem bowiem dużo wyraźniej ujawnia się tu mahlerowski czarny humor, a Bertini wie jak podkreślić barwę aby otrzymać zamierzony efekt.
Początek czwartej części jest zaskakująco powolny i poważny. Wyraźnie brakuje tutaj energii, której tyle było w poprzednich częściach. Drugi temat jest śpiewny i ekspresyjny. Bardzo udany, dobrze rozplanowany i efektowny jest powrót głównego tematu. Także to co dzieje się później jest bardzo satysfakcjonujące, pokazuje że Bertini i orkiestra znakomicie się rozumieli, wiedzieli także dobrze co jest w tej muzyce ważne w tej muzyce i jak to osiągnąć. Pierwszorzędna wersja!
Gary Bertini, Kölner Rundfunk Sinfonie Orchester, 1991, I – 15:46, II – 7:24 (P), III – 10:46, IV – 20:36 [54:32], Warner
Jednym z najbardziej obecnie rozpoznawalnych wykonawców symfonii Mahlera jest Sir Simon Rattle, były szef Berliner Philharmoniker i obecny dyrektor artystyczny London Symphony Orchestra. Jego nagranie Pierwszej pochodzi z wczesnych lat 90., a więc czasów pracy artysty jako kierownika City of Birmingham Symphony Orchestra. Krążek rozpoczyna usunięta przez Mahlera pierwotna część druga – Blumine. Oczywiście można jej sobie posłuchać, ale chyba tylko po to, żeby przekonać się, że także Mahler potrafił czasem napisać prawdziwego gniota.
Początek samej Symfonii jest mało obiecujący i niewyraźny – fanfary klarnetów i trąbek są w zasadzie niesłyszalne, a dźwięk orkiestry jest blady i mało selektywny. Wraz z wejściem głównego tematu i pierwszymi kulminacjami staje się jasne, że za ten stan rzeczy częściowo odpowiada niewdzięczna, mało przestrzenna akustyka Symphony Hall w Birmingham, gdzie zrealizowano nagranie. CBSO brzmi mało dźwięcznie. Także interpretacja Rattle’a w części pierwszej jest przeciętna i niczym specjalnym się nie wyróżnia. Nie można powiedzieć, aby coś z tym wykonaniem było ewidentnie nie tak, ale tak samo trudno byłoby wskazać jakiekolwiek elementy, które wyróżniają je in plus. W pierwszej części zwraca uwagę jedynie samo zakończenie – zagrane mocno, wyraziście, z ciekawie zaakcentowanymi pauzami:
Część druga jest dużo bardziej zajmująca, nawet pomimo kiepskiej akustyki. Rattle zwrócił baczną uwagę na col legno w partii smyczków:
Niestety, trzecia część jest żałośnie bezbarwna. Nie znajdziemy tu ani gryzącej drwiny, ani nic z tej knajpiano-małomiasteczkowej atmosfery, którą udało się wykreować Kubelikowi czy Barbirolliemu…
W finale zaś brakuje żaru, a Rattle wydaje się mieć wszystko aż za bardzo pod kontrolą, trochę jak Boulez. Jednocześnie jednak angielski maestro nie miał do dyspozycji ani znakomitego zespołu, jakim dysponował jego francuski kolega. Rezultat nie jest więc pasjonujący, ale drętwy i do bólu przeciętny.
Sir Simon Rattle, City of Birmingham Symphony Orchestra, 1991, Blumine – 7:29, I – 16:23 (P), II – 8:13 (P), III – 11:28, IV – 21:31 [65:04], Warner
Wybitnym współczesnym dyrygentem, który po muzykę Mahlera sięga jedynie okazjonalnie, jest Riccardo Muti. Jego jedyne jak dotąd studyjne nagranie muzyki Mahlera to właśnie I Symfonia, zarejestrowana w 1984 roku, kiedy artysta szefował Philadelphia Orchestra (istnieje także jego wcześniejsze o 2 lata nagranie koncertowe tej Symfonii oraz koncertowe nagranie Czwartej z lat 90.). Czytając wcześniej rozmaite recenzje tego nagrania natknąłem się na kilka bardzo ostrych opinii, odsądzających dyrygenta od czci i wiary za brak wyczucia tej muzyki, za ślizganie się po powierzchni i nieumiejętność osiągnięcia prawdziwej emocjonalnej głębi. Czyżby nagranie to było naprawdę aż tak złe? Pierwsza część rozpoczyna się obiecująco – bardzo powoli, marzycielsko, z dużym wyczuciem, a Filadelfijczycy brzmią miękko i selektywnie. To co dzieje się później w dużej mierze spełnia obietnice dane przez dyrygenta na samym początku. Wszystko tu brzmi przepięknie, przestrzennie, płynnie i bez zbytniego forsowania tempa czy dynamiki. Szczególnie zwrócił moją uwagę piękny, liryczny początek przetworzenia:
Zakończenie tej części robi mniej korzystne wrażenie. Trudno odnaleźć tutaj typowo mahlerowski humor (ale z poczucia humoru to i Muti nie słynie, a wręcz przeciwnie), choć miło brzmią selektywne, podkreślające rytmikę wejścia blachy:
Lendler pozostawia obojętnym, gdyż głównym problemem, jaki ma tu zarówno Muti jak i orkiestra jest zbyt ładne brzmienie. Z rezultacie taniec jest mało rustykalny, pozbawiony charakteru i pazura, choć oczywiście zagrany jest przepięknie:
Niestety, piękna, wygładzona i ulizana gra rujnuje całkowicie część trzecią, w której nie odnajdziemy ani grama mahlerowskiej ironii. Zapowiada to już śliczna i wypiękniona solówka kontrabasu:
Później jest jeszcze gorzej, a już zupełnie bezdusznie wypada klezmerski epizod pod koniec tej części:
Czwarta część wypada relatywnie dobrze. Chociaż najwyraźniej Muti nie ma bardziej emocjonalnego stosunku do tej muzyki, to można tu przynajmniej porozkoszować się miękkim i jedwabistym brzmieniem filadelfijskich smyczków:
Gra blachy także jest warta grzechu, a Muti hojnie szafuje patetycznymi retorycznymi gestami, które jednak czasem wydają się być wprowadzane bardziej z wyrachowania niż z potrzeby serca:
Nierówna rzecz. Pięknie nagrana i pięknie zagrana, ale rzeczywiście nie do końca wyczuta i nie do końca zgodna ze stylem muzyki.
Riccardo Muti, Philadelphia Orchestra, 1984, I – 16:34 (P), II – 7:20 (P), III – 11:48, IV – 20:42, [56:27], Warner
O wiele częściej niż Muti po symfonie Mahlera sięgał (piszę w czasie przeszłym, bo Maestro już na emeryturze) holenderski dyrygent Bernard Haitink. Nagrał on Pierwszą aż cztery razy – w 1962 i 1972 roku z Royal Concertgebouw, w 1987 z Berliner Philharmoniker i w 2007 roku z Chicago Symphony Orchestra (nie liczę nagrań DVD i piratów). Na pierwszy ogień wybrałem pierwsze z tych nagrań. Nie pożałowałem. Dyrygent prowadzi wczesne dzieło Mahlera w sposób naturalny, a przy tym uczciwy, całkowicie pozbawiony ostentacji i afektacji. Jest w zrównoważeniu i wyczuciu Holendra coś dogłębnie ujmującego i absolutnie fascynującego, coś co sprawia, że jego propozycji nie da się zbyć żadnym uproszczeniem. Owszem, jego wykonanie jest bardziej klasyczne niż romantyczne, nie jest może najbardziej dramatyczne, ale jest zrobione z głową. Orkiestra brzmi absolutnie zjawiskowo, naturalnie i przestrzennie. W pierwszej części zwraca uwagę świetnie wykonana partia blachy i drewna, ze szczególnym uwzględnieniem trąbki. Posłuchajcie, jak Haitink wprowadza pierwszy temat, jak pięknie wypada kukanie klarnetu, kontrapunkt fagotu czy wspomniana już trąbka:
Blacha bryluje także w pełnym impetu zakończeniu tej części:
Umiar i elegancja sprawiają jednak, że interpretacja drugiej części nie zapada w pamięć. Owszem, wszystko jest na swoim miejscu, precyzyjnie przemyślane, ale odbywa się to kosztem wyrazistości:
Na brak nastroju absolutnie nie można za to narzekać w trzeciej części, gdzie Haitink i orkiestra po mistrzowsku wyłapali specyficzny mahlerowski sarkazm. Posłuchajcie fragmentu, w którym drewno przekomarza się z blachą. Nie jest to ostentacyjne, ale jest bardzo przekorne i nad wyraz trafne:
Jedynie w czwartej części można odczuwać spadek napięcia i brak większego dramatyzmu. Ale i tutaj Haitink ma swoje świetne momenty, w których buduje napięcie w bardzo nieoczywisty sposób. W miejscu, gdzie moglibyśmy się spodziewać wybuchu emocji – subtelne budowanie nastroju. Posłuchajcie, z jaką maestrią dyrygent wprowadza motyw krzyża, kiedy ten pojawia się po raz pierwszy w postaci durowej:
Być może nie jest to Mahler dla każdego, być może brak tu czysto fizycznej siły brzmienia i patetycznych gestów, jednak każdy kto ceni sobie uczciwość w podejściu do muzyki wersję Haitinka poznać powinien.
Bernard Haitink, Royal Concertgebouw, 1962, I – 13:23, II – 7:45, III – 10:51, IV – 20:04 [52:24], Philips
Późniejsze o dekadę nagranie Haitinka jest dość podobne. Także tutaj narracja prowadzona jest z wyczuciem, a dyrygent daje muzyce mnóstwo czasu na spokojne wybrzmienie. Orkiestra brzmi pięknie, a w pierwszej części Holender sprawnie buduje napięcie, które prowadzi do emocjonalnej kulminacji. Jednak o ile pierwsza wersja brzmiała świeżo, o tyle druga wydaje się jednak bardziej rutynowa i wykalkulowana.
Także druga część zrealizowana jest sprawnie, zagrana pięknie (tryle blachy w zakończeniu!) ale nie usłyszymy tu nic nowego ani odkrywczego.
W trzeciej części Haitink umiejętnie podkreśla mnogość planów narracji (posłuchajcie drugorzędnych szczegółów w partii fagotu czy klarnetu w trio, wyraźnie słyszalny jest też tam-tam), ale już bez tej gryzącej ironii, nie tak świeżo i odkrywczo.
Czwarta część prowadzona jest spokojnie. Haitink wydobywa tu wiele ciekawych detali, ale nie jest w stanie sprawić, aby muzyka nabrała rumieńców. Subtelność z poprzedniego nagrania zastąpił emocjonalny chłód. Jeśli ktoś lubi tak wykonywanego Mahlera – to pewnie mu się to spodoba, ale mnie ta wersja wydała się bezpłciowa i pozbawiona charakteru. Gdybym miał wskazać lepsze nagranie Haitinka z Concertgebouw – bez wahania wybrałbym to pierwsze.
Bernard Haitink, Royal Concertgebouw, 1972, I – 16:33 (P), II – 8:07, III – 11:25, IV – 20:24 [56:00], Philips
Następca Haitinka na stanowiska szefa Concertgebouw, włoski Maestro Riccardo Chailly także ma w dorobku (albo na sumieniu…) nagranie Pierwszej. Spece od dźwięku zatrudnieni przez Dekkę dobrze wiedzieli, jak zabrać się do pracy żeby stworzyć znakomicie brzmiącą wersję, a Chailly wiedział jak pokierować orkiestrą, aby ta zabrzmiała czytelnie. Rzecz w tym, że ta przepięknie zagrana i świetnie nagrana wersja jest znacznie przeliryzowana. Nie przeszkadza to bardzo w pierwszej części, która płynie dość powoli. Chailly ma ucho do detali, umiejętnie podkreśla też zmianę nastroju na początku przetworzenia, gdy w orkiestrze odzywa się bęben basowy i tuba, a partię wiolonczel uatrakcyjniają pięknie, czytelnie wydobyte glissanda:
Zakończenie jest już jednak zbyt powolne i masywne:
Tendencja do zbytniego spowalniania tempa daje się jeszcze bardziej we znaki w triu w części drugiej. Chailly traci tu cały rozpęd, którego zresztą w częściach zasadniczych Scherza i tak nie ma za wiele:
W części trzeciej orkiestra kusi słuchacza czysto dźwiękowym powabem, niestety to za mało, aby dotrzeć do sedna tej muzyki i utrzymać uwagę słuchającego w napięciu. Chailly zbytnio wygładza kontury i za bardzo koncentruje się na tym, żeby tę część za wszelką cenę wypięknić, jednak wynagradza to sprawnym i czytelnym wydobywaniem licznych detali. Posłuchajcie, jak sprawnie podkreśla kontrapunkt fagotu i klarnetu w triu:
Czwarta część jest zrealizowana sprawnie, ale Chailly nie jest w stanie wykrzesać z orkiestry tak ognistej gry jak Bernstein czy Barbirolli. Także tutaj znajdziemy jednak ładne i godne uwagi momenty. Powrót tematu czeladnika jest zagrany i wyczuty wręcz zjawiskowo:
Jeśli ktoś szuka w tej Symfonii Mahlera przede wszystkim pięknego brzmienia i świetnej gry orkiestry – to dłużej już szukać nie musi.
Riccardo Chailly, Royal Concertgebouw Orchestra, 1995, I – 16:47 (P), II – 8:26 (P), III – 11:06, IV – 21:01 [57:04], Decca
Po dzieła Mahlera sięga także często amerykański Maestro Michael Tilson Thomas, szef San Francisco Symphony Orchestra. Z tym właśnie zespołem dyrygent zarejestrował swoją Pierwszą na początku obecnego tysiąclecia. Jego wersja rozpoczyna się żwawo, a dyrygent prowadzi narrację w wyjątkowo wartkim tempie. Ciekawe jest już samo przejście od introdukcji do pierwszego tematu. Kukanie klarnetów od razu wprowadza element ożywienia, który staje się następnie wyróżnikiem tematu czeladnika. W przetworzeniu Tilson Thomas bardzo zwalnia, umiejętnie zmieniając tym samym nastrój muzyki. Świetnie wypada także ostatnia kulminacja, zagrana szybko (ale nie zagoniona!) i w ekscytujący sposób. Blacha i drewno są tu znakomite!
Wartko płynie także część druga, a dyrygent bacznie zwraca uwagę na rozmaite detale – a to col legno smyczków, a to klimatyczna solówka fagotu, a to crescenda w partii blachy. Nawet w wartko poprowadzonym triu wykonawcy nie tracą rozpędu, czego słucha się z dużą przyjemnością. Tryle blachy w zakończeniu są zjawiskowe!
Marsz rozpoczyna się bardzo powoli, nieco za ładnie, ale nastrój zmienia się mocno z chwilą pojawienia się muzyki klezmerskiej. Puls przyspiesza, ale barwa przez cały czas pozostaje zbyt ładna. Powrót marsza jest zjawiskowy, świetnie wypada także charakterna solówka klarnetu, w kulminacji zaś brylują świetne, wyraziste trąbki. Chociaż więc nie jest to może najbardziej stylowe wykonanie tej części, to muszę przyznać, że jest w nim coś przykuwającego uwagę.
Czwarta część rozpoczyna się ostro, gra blachy jest wyborna. Śpiewny drugi temat grany jest bardzo powoli, miękkim i jedwabistym dźwiękiem, a w uszy rzucają się piękne, dobre wyczute glissanda. Powrót pierwszego tematu nie jest do końca przekonujący. Dyrygent miał chyba problem z utrzymaniem poziomu napięcia na odpowiednio wysokim poziomie. Całe szczęście to, co dzieje się później wynagradza tę niedogodność. Zakończenie jest imponujące, powolne, prawdziwie triumfalne, zagrane z blaskiem i mocą. Może nie jest to idealna, ale na pewno bardzo udana Pierwsza, zrobiona z głową i przekonaniem.
Michael Tilson Thomas, San Francisco Symphony Orchestra, 2001, I – 16:08 (P), II – 7:45, III – 11:31, IV – 20:56 [56:14], SFS media
Cenionym dyrygentem, który sięgnął po Pierwszą Mahlera jest Iván Fischer, który w nagraniu z 2011 roku pokierował założoną przez siebie Budapest Festival Orchestra, uznawanym za jeden z najlepszych zespołów na świecie. Węgierski maestro rozpoczyna pierwszą część powoli, marzycielsko, onirycznie, ale jednocześnie niezwykle przejrzyście. Bardzo wyraźnie słychać dwa klarnety w stroju B, do których dołącza klarnet basowy. Podobnie jest później z trąbkami – wyraźnie słychać dwie trąbki w kwintach i trzecią, która dopowiada ich partię. Temat czeladnika wprowadzony jest niespiesznie, leniwie, marzycielsko. W odcinkach tutti Fischer umiejętnie różnicuje tempo i ekspresję, ale nigdy nie przyspiesza za bardzo, cały czas dba przy tym o przejrzystość brzmienia. Każda grupa instrumentalna brzmi tu wyraźnie i doskonale dopełnia się z innymi. Piękne, ciepłe i krągłe jest brzmienie blachy. Bardzo umiejętna zmiana barwy w przetworzeniu – nieśmiało kukają tu klarnety, wyraźnie słychać harfę w niskim rejestrze, tempo jest tu też bardziej powolne. Ostatnia kulminacja budowana jest bardzo powoli, z pietyzmem. Fischer bardzo starannie kontroluje dynamikę, barwę i tempo, jednak podobnie jak wcześniej nie rozpędza orkiestry za bardzo, co sprawia że jego interpretacja jest bardziej apollińska niż dionizyjska. Znakomite tryle waltorni!
Scherzo prowadzone jest przez Fischera szybko, ale nie nazbyt agresywnie. Świetnie podkreślony rejestr basowy z ostrymi wejściami kontrabasów. Wyrazistą rytmikę podkreślają uderzenia grających col legno smyczków. Świetnie gra też drewno, a zwłaszcza fagoty. Trio jest powolne, leniwe, przez co wyraziście kontrastuje z zasadniczym materiałem. Z rozmarzenia wyrywają słuchającego ostre dźwięki smyczków anonsujące powrót tańca, który jest tym razem jeszcze szybszy i bardziej rozwibrowany. Znakomite, bardzo dynamiczne wykonanie!
Marsz żałobny rozpoczyna się bardzo cicho i powoli, jednak w miarę rozwoju narracji pojawiają się też bardziej jaskrawe elementy w postaci ostro akcentowanych dźwięków dętych drewnianych. Szalenie wyraziste są fragmenty klezmerskie, grane celowo sentymentalnie, rzewnie, z ostrymi wejściami talerzy, bębna basowego i col legno smyczków. Wyraziście kontrastuje z tą sekcją łagodny, liryczny odcinek środkowy z piękną solówką oboju. Powrót marsza to także powrót do wyrazistej, ostre artykulacji. Kapitalne są solówki klarnetu i fagotu, a także znakomicie nagrane wejścia perkusji. W zakończeniu usłyszymy, co nie zdarza się przecież wcale tak często, głuche uderzenia tam-tamu i talerzy.
Część czwarta nie robi już tak wielkiego wrażenia. Fischer trzyma wszystko za bardzo pod kontrolą, przez co muzyka staje się zbyt opanowana, mało ostra i mało dramatyczna. Także w tak gwałtownym przecież powrocie pierwszego tematu nie ma tyle dramatyzmu co w innych rejestracjach. Pozostaje tu więc wrażenie świetnie przez orkiestrę zrealizowanego zapisu partytury, ale emocjonalnego sensu tej muzyki tu nie ma. Jest to oschłe i niezbyt ciekawe, Owszem, przejrzyste i nadzwyczaj selektywne, ale to za mało aby dotrzeć do sedna rzeczy. Jest to więc wykonanie nierówne. Pierwsza część jest bardzo dobra, druga i trzecia – rewelacyjne, za to ostatnia niestety rozczarowuje. Symfonia jest świetnie zagrana i nagrana, ale momentami zbyt prozaiczna, zwłaszcza w finale.
Iván Fischer, Budapest Festival Orchestra, 2011, I – 16:35 (P), II – 8:10 (P), III – 10:45, IV – 20:13 [55:43], Channel Classics
Po niektóre symfonie Mahlera okazjonalnie sięga także niemiecki pianista i dyrygent Christoph Eschenbach. Pierwszą lubi chyba szczególnie, gdyż nagrał ją aż sześć razy. Jego nagranie z Deutsches Symphonie-Orchester Berlin z 2008 roku rozpoczyna się powoli i nieśmiało. Przejście do głównego materiału jest naturalne i płynne, a Eschenbach znakomicie dobiera tempa w poszczególnych sekcjach. Tam gdzie muzyka tego potrzebuje – jest ono szybsze, tam gdzie potrzeba więcej luzu i rozmarzenia – tam dyrygent nieco zwalnia. Brakowało mi jednak nieco detali w partii harfy, która ma tam co pograć. Niedostatek ten wynagradza jednak świetne drewno, ze szczególnym uwzględnieniem klarnetów. Dyrygent potrafi także zaskakująco ściemnić brzmienie i wydobyć z niego zaskakujące detali w rodzaju niskiego powarkiwania tuby. Nie rozczarowuje zakończenie, w którym Eschenbach podkręca tempo i nadaje muzyce buńczucznego charakteru.
Drugie ogniwo brzmi przaśnie (ale to dobrze!), jest wyraziste pod względem rytmu, który potrafi być naprawdę grubo ciosany, Eschenbach bawi się także dynamiką i robi w niektórych momentach małe crescenda, co jakoś szczególnie nie przeszkadza. Ponownie uwagę zwraca świetna gra klarnetów, a także głośne i wyraziste col legno smyczków. Środkowy odcinek co prawda dość powolny, ale w żadnym wypadku nie jest to zmiana przesadzona.
Jednak to ogniwo trzecie jest tu prawdziwą perełką. Już otwierające je szpetne solo kontrabasu nie pozostawia wątpliwości, że Eschenbach ma w tej muzyce coś ciekawego i własnego do powiedzenia. Wyraziste akcenty rytmiczne, wrażliwość na barwę, umiejętne podkreślenia elementów drwiny i groteski – elementy te sprawiają, że interpretacja ta jest tak bardzo zajmująca. Środkowy odcinek mocno kontrastuje z marszem i odcinkami klezmerskimi, jednak uderzenia tam-tamu ponownie wciągają słuchającego w sam środek orkiestrowej makabreski. Orkiestra ma znakomite wyczucie stylu tej muzyki. Kapitalne solówki klarnetu i fagotu, a także przejmujące poczucie oddalania się i zamierania muzyki na koniec.
Finał rozpoczyna się porywająco – ataki orkiestry są ostre i precyzyjne, a Eschenbach dobrze czuje kiedy lekko przyspieszyć, a kiedy delikatnie zwolnić. Ta jego elastyczność w kształtowaniu tempa sprawdza się znakomicie i stanowi o wartości tej interpretacji. Zaskakuje nieco rubato w temacie drugim, ale to dobrze dobrany i sugestywnie zrealizowany osobisty akcent. Także późniejsze załamanie akcji i przejście do trybu durowego są porywające. Znakomicie wypada także zakończenie, w którym znajduje się kilka ciekawych i mocno retorycznych zawahań tempa.
Jest to znakomita Pierwsza, poprowadzona z głową i wyczuciem, pełna ciekawych, niebanalnych i odkrywczych pomysłów interpretacyjnych.
Christoph Eschenbach, Deutsches Symphonie-Orchester Berlin, 2008, I – 16:30, II – 7:58, III – 11:06, IV – 21:08 [56:42], Capriccio
Ostatnie z nagrań Pierwszej Eschenbacha to rejestracja z Philadelphia Orchestra, która, o ile wiem i o ile się orientuję, nie ukazała się niestety na CD, dostępna jest za to na serwisach streamingowych. Współpraca dyrygenta z tą orkiestrą nie należała do łatwych, nie został też niestety zapamiętany szczególnie ciepło. Za jego dyrekcji powstało jednak kilka niezwykle interesujących nagrań, a to chyba odpowiednia zachęta, aby sięgnąć po to konkretne nagranie koncertowe.
Koncepcja w nim zaprezentowana jest bardzo zbliżona do tej z poprzedniego nagrania dyrygenta. Bardzo podobny jest początek i lekkie zawahanie tempa przed przejściem do tematu głównego. Różnica leży w jakości brzmienia. Filadelfijczycy grają dźwiękiem ciepłym i miękkim, który dobrze tu pasuje i znakomicie podkreśla jasny i lekki charakter muzyki. Pogłos w sali, w której realizowano nagranie, jest dość krótki, a akustyka jest niestety raczej mało przestrzenna. Jednak gra orkiestry jest bogata w detale – ponownie usłyszymy tu całe bogactwo kolorystyczne muzyki Mahlera. Muzyka płynie przy tym swobodnie i naturalnie, choć w kulminacjach przydałoby się jej więcej zdecydowania i ostrości.
Część druga także tutaj jest przaśna i gwałtowna, a akcenty rytmiczne są grane zadziornie i ostro. Interpretacja jest praktycznie identyczna z tą z Berlina, ale brzmienie jest tutaj bardziej bogate, słychać też więcej detali faktury, jak choćby kontrapunkty smyczków. Trio jest rozluźnione i delikatne, ale Eschenbach cały dba o to, aby cały czas utrzymać wyrazisty puls, co liczę zdecydowanie na plus. Kiedy powraca główny materiał Eschenbach mocno przyspiesza, co także jest świetną decyzją.
Marsz żałobny ponownie jest rewelacyjny – barwny, grany z charakterem i niezwykłym wyczuciem stylu tej dziwnej muzyki. To nie jest subtelna interpretacja – czuć tu zapach piwa, czosnku, kapusty i tytoniu, słowem – znakomicie, sugestywnie oddany klimacik małomiasteczkowej gospody. Posłuchajcie tylko chrapliwych trąbek, ostrych warknięć tuby czy zuchwałej, skocznej solówki klarnetu. Fascynująca kreacja!
Początek czwartej części jest nieco zbyt powolny i zbyt miękki, aby wywrzeć odpowiednio silne wrażenie. Później jest trochę lepiej, ale kontrast pomiędzy powolnym tematem drugim a późniejszym zwrotem akcji nie jest tak wyrazisty jak mógłby być. Później zwolnienia tempa są jeszcze bardziej ekstremalne – muzyka praktycznie całkowicie zamiera, po czym zaczyna rozpływać się w nastrojach. Dopiero pod koniec tempo nieco przyspiesza, ale zabieg ten jest nieco spóźniony w stosunku do tego, czego ta muzyka potrzebuje. Eschenbach nie ma tutaj zbytniego wyczucia formy, nie potrafi utrzymać napięcia. Słuchacz nie może mieć wrażenia, że najpierw dzieje się bardzo dużo, a potem zupełnie nic. Muzyka powinna płynąć, nawet w najbardziej intymnych momentach powinno być w niej napięcie i życie. U Eschenbacha natomiast stanowczo za dużo jest takich martwych punktów, w których można przysnąć i obudzić się dopiero na kulminacje.
Jest to bardzo romantyczna interpretacja – pełna silnie zaakcentowanych kontrastów temp i nastrojów. Jest też nierówna. Najlepiej wypadają w niej ogniwa środkowe – zrealizowane z polotem i fantazją. Także część pierwsza jest sugestywna i ciekawa, dobre wrażenie psuje finał, który jest rozwleczony ponad wszelką miarę. Warto poznać tę interpretację, choć jest to raczej opcja dla koneserów.
Christoph Eschenbach, Philadelphia Orchestra, 2008, I –16:20, II – 7:58, III – 10:56, IV – 20:42 [55:56]
Symfonia Mahlera padła też ofiarą zainteresowania wykonawców zorientowanych historycznie. W tej właśnie stylistyce wykonał Pierwszą François-Xavier Roth wraz z zespołem Les Siècles. Wykonawcy wzięli na warsztat wcześniejszą wersję dzieła, przygotowaną w latach 1893/1894 i zawierającą zorkiestrowane odmiennie fragmenty, uwzględnili też oryginalną część drugą – Blumine. Pisałem już o tym wcześniej, dlatego pozwolę sobie w tym miejscu jedynie odnotować fakt istnienia tej rejestracji (link TUTAJ). Ciekawostka, ale czy pozycja obowiązkowa? Śmiem wątpić…
François-Xavier Roth, Les Siècles, 2019, I – 14 :39, II – 5 :42, III – 6 :41, IV – 10 :41, V – 19 :22 [57 :05], Harmonia Mundi
Jeśli zaś idzie o nagrania, które omówiłem w sześciu częściach tego przewodnika, to miałbym naprawdę poważny problem ze wskazaniem „tego jedynego”. W każdym starałem się znaleźć coś ciekawego i nawet jeśli gra orkiestry była słaba, nie podobała mi się koncepcja dyrygenta czy uważałem że jakość dźwięku jest marna, to próbowałem wskazać jakieś pozytywne strony interpretacji. Kiedy jednak ktoś poprosiłby mnie o wskazanie moich pewniaków, nagrań w których łączy się ze sobą dobra jakość dźwięku, dobra gra orkiestry i sugestywna interpretacja dyrygenta, to wskazałbym wersje Waltera (1954, 1961), Mitropoulosa (1960), Horensteina (1969), Kubelika (1968), Barbirolliego (1957), wszystkie trzy nagrania Bernsteina, dwa nagrania Tennstedta (1977, 1985), Abbado (1989), Gielena, Eschenbacha i Bertiniego. Te nagrania to moje pewniaki
Drugi krąg, a więc nagrania może nie dość dobre pod względem jakości dźwięku, ale i tak świetne, sugestywne, ekscentryczne? Walter (1939, 1942), Adler, obie wersje Kleckiego, Mitropoulos (1951), Scherchen, Horenstein (1951), Ančerl, obie wersje Barbirolliego (1959, 1960) i obie wersje Kondraszyna. Enjoy! 😉