War Requiem op. 66 Benjamina Brittena nie należy do utworów wykonywanych często, dlatego też umieszczenie tego opracowania mszy w programie koncertu inaugurującego nowy sezon artystyczny NOSPR należało do znaczących wydarzeń. Tym bardziej, że dzieło zabrzmiało pod batutą Charlesa Dutoita, szwajcarskiego dyrygenta, który nie występuje w Polsce zbyt często, a więc każde jego pojawienie się u nas budzi zrozumiałe zaciekawienie.
Utwór angielskiego kompozytora nie jest typową mszą za zmarłych. Oprócz tekstów liturgicznych twórca wykorzystał tu także poezje Wilfreda Owena, poety, który zginął podczas I wojny światowej i który swoje przeżycia opisywał w wierszach. Na stronie tytułowej War Requiem widnieje motto jego autorstwa: „Moim tematem jest wojna i żałość wojny. Poezja jest w tej żałości… Poeta może jedynie ostrzegać”.
W swoim utworze Britten wyodrębnił aż trzy plany narracyjne. Wiersze Owena z towarzyszeniem kameralnej orkiestry wykonują tenor (tu Robin Tritschler) i baryton (Dietrich Henschel). Łacińskie teksty liturgiczne prezentowane są na dwa sposoby: śpiewa je albo chór (tutaj był to chór NFM i Polski Chór Młodzieżowy) z orkiestrą (tu był to oczywiście NOSPR) i sopranem solo (Evelina Dobračeva), albo chór chłopięcy (Warszawski Chór Chłopięcy) z organami. Ta ostatnia warstwa brzmi tu zresztą najbardziej nierealnie, wprowadza element, który brzmi tak czysto i niewinnie, że chwyta za gardło za każdym swoim pojawieniem się. Świetnym pomysłem było umieszczenie planszy z tłumaczeniami tekstów, co bardzo usprawniało odnalezienie się w utworze.
Gdyby przyszło mi oceniać wiek Dutoita na podstawie jego zachowania na podium dyrygenckim i temperamentu, z jakim prowadzi orkiestrę, to nie domyśliłbym się, że maestro ma już 83 lata. Dyrygował w sposób plastyczny, sugestywny i pewny, dając jasne wskazówki prowadzonym zespołom, które żywo reagowały na jego kierownictwo. Wielką zaletą tej interpretacji była świetnie podkreślona kolorystyka. Jej rola stała się oczywista już na samym początku, gdy zabrzmiały mięsiste, dobarwione uderzeniami tam-tamów i dzwonów dźwięki Requiem aeternam. Kompletnie odmienny był Sanctus, gdzie wysoki rejestr fortepianu w połączeniu z dzwonkami tworzył zupełnie odmienny efekt, niemniej wyrazisty i intrygujący. Znakomicie spisały się wszystkie trzy chóry, śpiewające w sposób zróżnicowany kolorystycznie, wyrazisty i pełen ekspresji. Tego ostatniego elementu brakowało mi natomiast w partiach solowych wykonywanych przez głosy męskie, które brzmiały momentami dość płasko pod względem emocjonalnym.
Jednak War Requiem jako całość nie wywarło wstrząsającego doświadczenia i nie stało się wielkim przeżyciem, które pamiętać się będzie przez długi czas. Nie była to jednak wina wykonawców, a kompozytora. Britten nie był najwyraźniej w stanie stworzyć ze wszystkich elementów wyrazistej całości. Słuchając (kilkukrotnie) jego własnego nagrania czułem, że w pewnym momencie tracę koncentrację i nie jestem w stanie skupić się na tym utworze. W pamięć zapada wspomniany już początek dzieła, nawoływania trąbek w Dies irae, początek Sanctus, a reszta rozmywa się, brak jej smaku i charakterystycznych elementów, których ucho mogłoby się uchwycić. Powtarzali mi to zresztą wszyscy spotkani na koncercie znajomi, nie są to więc jedynie moje własne impresje, a bardziej ogólna opinia. Jednak wspomniane wcześniej dobre elementy tego wykonania były tak dobre, że absolutnie warto było być w Katowicach i wysłuchać tej interpretacji War Requiem.
foto. Iza Lechowicz/NOSPR