Znane przysłowie mówi, że wyczekane lepiej smakuje. Stwierdzenie to pasuje też do pierwszej z wypraw muzycznych, którą udało się zorganizować. Szczegóły dotyczące strony organizacyjnej przedsięwzięcia i informacje dotyczące przyszłych eskapad znajdziecie TUTAJ, ja zaś zapraszam do lektury relacji z koncertów, których mieliśmy przyjemność wysłuchać.
19 października, Royal Festival Hall, Vladimir Jurowski – Matthews, Mahler
Royal Festival Hall to wielka sala, wyposażona w aż 2 700 miejsc. Koncert London Philharmonic Orchestra i London Philharmonic Choir pod batutą Vladimira Jurowskiego rozpoczęło wykonanie Metamorphosis na chór i orkiestrę Colina Matthewsa, którą to kompozycję twórca ukończył w 1996 roku. Jest to czwarta część większej całości, zatytułowanej Renewal. Poszczególne części noszą następujące tytuły: Intrada, Threnody, Broken Symmetry, Metamorphosis i Renewal. Wykonane pod batutą Jurowskiego ogniwo zainspirowane zostało Przemianami Owidiusza, a w komentarzu do dzieła Matthews stwierdza, że „all things are changed, nothing dies”. Przesłanie dzieła łączy się więc z tym zawartym w II Symfonii Mahlera, jednak miałem przekonanie że wykonanie tego trwającego ok. 13 minut utworu było w kontekście całego koncertu nadmiarowe, a sama kompozycja wydała się bezbarwna i monotonna, pomimo dużego składu z obszernym wykorzystaniem instrumentarium perkusyjnego.
Jurowski przeszedł attaca do Drugiej Mahlera, która rozpoczęła się drapieżnie, energicznie, ogniście i wybuchowo. Mało było w niej żałobnego nastroju, a nawet liryczny drugi i trzeci temat potraktowane były szybko i konkretnie, bez ociągania i rozpływania się w nastrojach. Jurowski znakomicie cieniował dynamikę i podkreślał ogromne kontrasty pomiędzy poszczególnymi odcinkami. Rewelacyjnie kształtował przy tym formę, dzięki czemu dzikie eksplozje dźwięków rozdzierające na strzępy sielankowe fragmenty robiły ogromne wrażenie. Piorunujące efekt dało szczególnie wyraziście podkreślone brzmienie tam-tamów, nadające muzyce upiornego charakteru. Mahler zażyczył sobie przerwę długości 5 minut pomiędzy pierwszą a drugą częścią tej symfonii. Czas ten został przeznaczony na wprowadzenie na estradę drugiego chóru – London Youth Choir, a także dwóch solistek – Sarah Connolly (mezzosopran) i Sofii Fominy (sopran). Nie wiem czy takie spacery w trakcie wykonywania jednego utworu mają większy sens i czy było to trafne rozwiązanie, powoduje bowiem spadek koncentracji i zbytnie rozluźnienie. Kiedy już wszyscy wykonawcy znaleźli się na estradzie, Jurowski sprawnie poprowadził część drugą, a chociaż dobór temp i dynamiki był świetny, to nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że sekcja smyczków LPO brzmi mało mięsiście. Rozterki te przerwało brawurowo poprowadzone Scherzo, ze świetnymi solówkami dętych drewnianych i ze świetnym rozkładem napięć. Kulminacyjny „okrzyk rozpaczy”, jak nazywał Mahler dysonansową kulminację, wypadł naprawdę przejmująco, a wieńczące tę część uderzenie tam-tamu było zjawiskowo upiorne. Connolly zaśpiewała Urlicht rewelacyjnie – bez zbędnej afektacji, z prostotą, szczerością i wymaganą przez Mahlera naiwnością. Jurowski partnerował jej z wyczuciem, zdecydował się też na ciekawy zabieg – umieścił mianowicie muzyków grających chorałowe wstawki poza sceną, na podwyższeniu, wyraźnie dając do zrozumienia, że reprezentują inne, wyższe wartości, które ostatecznie w tym utworze zwyciężają. Wielki finał był zjawiskowy. Nigdy w życiu nie słyszałem tak dobrze zrealizowanych efektów przestrzennych! Waltornia umieszczona poza sceną nawoływała z lewej górnej strony estrady, kapela wojskowa zlokalizowana była w dolnej prawej części, a w odcinku zwanym „Wielkim Apelem” waltornia z lewej strony dialogowała z dwiema trąbkami. Jedna z nich umieszczona była razem z rogiem, a druga nawoływała z prawej strony, co dawało efekt wielkiej przestrzeni, dokładnie taki, o jaki chodziło Mahlerowi. Na medal spisały się soczyście brzmiące chóry, a także orkiestra (na estradzie znajdowało się ok. 300 osób!). Ponownie znakomita była perkusja (aczkolwiek crescenda na początku marsza były zdecydowanie za krótkie), a Jurowski znakomicie zapanował nad nieco luźną formą tej części, dobrze podkreślając momenty kulminacyjne. Huraganowa owacja na stojąca, która zerwała się zaraz po wybrzmieniu ostatnich dźwięków była w pełni uzasadniona. To było bez wątpienia najlepsze wykonanie tego utworu, jakie miałem do tej pory okazję słyszeć na żywo. Odbiór tej interpretacji nie był jednak pozbawiony pewnych mankamentów. Royal Festival Hall jest co prawda ogromna i pod względem kubatury kojarzyć się może bardziej z hangarem niż z salą koncertową, ale jak na tak ogromne miejsce cechuje się zdecydowanie złą akustyką. Jest ona ciasna, pozbawiona pogłosu, co sprawia, że słuchacz ma poczucie, że muzyce brak oddechu i że nie wybrzmiewa do końca tak jak powinna. Być może była to zresztą kwestia miejsca? Siedziałem pod pierwszym balkonem, więc może odbiór był utrudniony właśnie z tego względu. Pomijając jednak tę niedogodność wieczór był rewelacyjny!
20 października, Barbican Centre, London Symphony Orchestra, Kazushi Ono – Janáček, Dvořák
Drugi wieczór spędziliśmy w Barbican Centre na koncercie London Symphony Orchestra. Pierwotnie miał go poprowadzić sir John Eliot Gardiner, jednak niedługo przed koncertem zastąpił go japoński dyrygent Kazushi Ono. Czy zmiana ta wyszła na dobre? Śmiem twierdzić, że nie do końca, bo Gardiner zwykł doszukiwać się w znanych utworach rzeczy, których słuchacze nie spodziewają się tam odnaleźć. Dzięki temu nawet znane i wydawałoby się oczywiste utwory brzmią świeżo. Stąd też decyzja angielskiego dyrygenta, aby wykonać oryginalną wersję Mszy głagolickiej Janáčka w redakcji Paula Wingfielda, opartą na wersji prawykonanej w Brnie w 1927 roku. Koncert rozpoczął się od innego utworu tego kompozytora – Ballady o Blaniku. To utwór okolicznościowy, napisany z okazji odzyskania przez Czechosłowację niepodległości w 1918 roku i zadedykowany Masayrkowi. Pod względem muzycznym niespecjalnie jest atrakcyjny, pod względem programowym naiwny i jawnie propagandowy, gra się go więc rzadko. Włączenie go do programu tego koncertu mogło być niespodzianką i było zapewne spowodowane chęcią zaprezentowania czegoś mniej znanego.
Drugim utworem w programie był poemat symfoniczny Złoty kołowrotek według Karela Jaromíra Erbena, dzieło niemal dosłownie oddające treść literackiego pierwowzoru. Wykonane zostało pod batutą Ono pospiesznie, co miało swoje dobre strony. Wszelkie liryczne epizody, a więc namiętny, po trosze hollywoodzki, a po trosze nawet disneyowski temat miłosny, czy reprezentujący Dorničkę temat w skrzypcach zaprezentowane zostały w wartki sposób, pozbawiony czułostkowości i sentymentalizmu. Jednak przeważało wrażenie, że utwór był niedograny, a orkiestra cały czas dopiero się rozgrzewała. Poemat został poprowadzony sprawnie, a LSO pięknie poradziła sobie z wymaganiami stawianymi przez kompozytora, ale czegoś tu brakowało. Ognia, pasji i charyzmy ze strony dyrygenta, a także dopracowania np. artykulacji w sekcji smyczków, które w bardziej rytmicznych odcinkach (otwierający dzieło motyw jazdy konnej) nie grały zbyt wyraziście. Okazało się jednak, że wykonawcy wszystkie siły zarezerwowali na wypełniającą drugą część koncertu Mszę głagolicką Janáčka.
Milan Kundera stwierdził, że to bardziej orgia niż msza, a słuchając tej rozbuchanej, gwałtownej i pożądliwej muzyki trudno się z nim nie zgodzić. Ono pozostał przy wersji zaproponowanej przez Gardinera, a więc przy wspomnianej już edycji Wingfielda. Zmiany polegały na dwukrotnym wykonaniu Intrady, na rozpoczęcie i na zakończenie utworu, a także na wprowadzeniu szeregu zmian w Vĕruju. Czy wykonanie Intrady na początku Mszy było trafne? Nie, gdyż jest to tak dynamiczny, naładowany energią odcinek, że nie da się, rozpoczynając cały utwór od niego, wejść dostatecznie szybko na tak wysoki poziom napięcia. To tak, jakby próbować ruszyć samochodem z piątego biegu. To się po prostu nie może udać, a kompozytor miał rację, przesuwając Intradę na koniec. Wspomniane zmiany w Vĕruju dotyczyły miejsca, w którym odzywają się organy solo. Otóż w tej wersji ich wejście przerywane było dźwiękami trzech zestawów kotłów, wzmocnionych blachą. Rezultat był kompletnie odmienny od tego, do czego mógł przywyknąć słuchacz znający ten utwór, jeszcze bardziej dziki i pierwotny w wyrazie.
Ono jako wykonawca dzieła Janáčka sprawił się dobrze, choć orkiestra w tutti brzmiała momentami nazbyt ciężko i masywnie. Zdecydowanie przydałaby się krótsza artykulacja (zwłaszcza w sekcji smyczków), dająca w rezultacie brzmienie bardziej ostre i wyraziste. Jednak elementem absolutnie zjawiskowym był tutaj London Symphony Chorus, przygotowany przez Simona Halsey’a. Tak rewelacyjnie zaśpiewanej Mszy Janacka nie słyszałem i zapewne prędko nie usłyszę. Brzmienie chóru było ostre, mocne, wyraziste, perfekcyjnie dopracowane pod względem artykulacji, dynamiki i surowego, nieco nawet kanciastego brzmienia. Z solistów zdecydowanie wyróżniała się sopranistka Lucie Vagenknechtová, alt Lucie Hilscherová i bas Jan Martiník wykonali swoje krótkie partie sprawnie, natomiast tenor Aleš Briscein miał irytującą barwę głosu i nie zawsze udawało mu się przebić przez orkiestry. Solo na organach wykonane przez Petera Solomona było trochę zbyt spokojne i nazbyt flegmatyczne, aby wywrzeć duże wrażenie. Jednak rozpatrując całościowo to wykonanie Mszy głagolickiej muszę stwierdzić, że było więcej niż satysfakcjonujące. Jakość brzmienia chóru sprawiała, że interpretacji słuchało się z zapartym tchem i ciarkami na plecach.
Informacje o kolejnych wyprawach, informacje organizacyjne oraz zapisy możliwe są na stronie Wypraw z muzyką, czyli TUTAJ
foto. London Philharmonic Orchesta, Mark Allan/London Symphony Orchestra
Dzięki za spostrzeżenia, niemniej stwierdzenie „zbyt mało mięsisite” smyczki chyba jednak nie do końca szczęśliwe…
Licencia poetica… Dzięki!