Do klasycznych pozycji Mahlerowskiej dyskografii zalicza się studyjne nagranie pod batutą Jaschy Horensteina z London Philharmonic Orchestra, zarejestrowane w 1970 roku. Niestety, pomimo swojej wartości i ważności nigdy nie doczekało się porządnego remasteringu, nie brzmi więc tak dobrze jak można by się spodziewać. Jeśli natomiast chodzi o samą interpretację to jest to „typowy” Horenstein. To kreacja zrównoważona, doskonale rozplanowana i przemyślana pod względem struktury i barwy, choć może za bardzo emocjonalnie zdystansowana i intelektualna.
Tempo w pierwszej części jest bardzo powolne, co jednak pozwala dyrygentowi wydobyć środkowe głosy i z wdziękiem zaakcentować ich znaczenie w przebiegu dzieła. Narracja jest bardziej refleksyjna, jesienna, nostalgiczna i bardziej wyważona niż w większości innych wykonań. Horenstein rozkoszuje się muzyką, każdy takt ma dla niego znaczenie. Posłuchajcie pięknego, śpiewnego i niespiesznego wejścia wiolonczel:
Na uwagę i uznanie zasługuje także cierpliwe, powolne i nieubłagane budowanie napięcia i stopniowe podkreślanie nastroju ukrytej i nieoczywistej grozy. Col legno i pizzicato smyczków jest niespieszne, co dobrze podkreśla zmianę nastroju i kolorystyki. Kulminacja jest masywna i potężna, prowadzi też do wyraźnego przyciemnienia muzyki:
W następującym potem odcinku możemy po raz kolejny przekonać się jak sugestywnie i śpiewnie Horenstein prowadził melodie w partii smyczków:
Także Scherzo prowadzone jest niespiesznie, przez co traci może trochę pstrokatego uroku znanego z innych wersji. Jest tutaj bardziej kremowe, nostalgiczne i nawet odrobinę melancholijne. Przepięknie wypada tu solówka klarnetu:
Także solo skrzypiec jest dobrze wydobyte z faktury, a dzięki starannej artykulacji brzmi charakternie i wyraziście. Powolne zakończenie sprawia wrażenie powolnego oddalania się muzyki, przechodzenia na dalszy plan. Zwróćcie też uwagę na glissanda wiolonczel i artykulację drewna:
Część wolna prowadzona jest w dość chłodny i przejrzysty sposób. Nie jest tak wylewna ani wybuchowa jak w innych wersjach, ale na plus liczę to, że Horenstein pozwala muzyce mówić za siebie, podczas gdy sam usuwa się w cień. Także tutaj napięcie budowane jest powoli i konsekwentnie aż do wielkiej kulminacji:
Margaret Price dysponuje dużym, ciemnym i mięsistym głosem, który może się wydać nieco zbyt operowy jak na potrzeby tej muzyki, śpiewaczka zbyt mocno i ze zbytnią emfazą akcentuje też niektóre wyrazy. Także tutaj tempo przyjęte przez Horensteina jest powolne. Jest może nawet zbyt powolne (zwłaszcza w orkiestrowych interludiach), jednak dyrygent wynagradza to skrupulatnie wydobywanymi z faktury detalami w rodzaju nawoływań waltorni:
Intelektualizmem i monumentalizmem Horenstein przypomina nieco Klemperera. Łączy ich tak samo cierpliwe, nieoczywiste budowanie napięcia, choć może drugi z wymienionych dyrygentów jest tu bardziej wyrazisty. Pozbawiona tej przejrzystości i nie nagrana tak dobrze interpretacja Horensteina staje się momentami zbyt oschła, niedopowiedziana, obojętna i mało bezpośrednia.
Jascha Horenstein, Margaret Price, London Philharmonic Orchesta, 1970, I – 17:58, II – 11:28, III – 19:59, IV – 9:45 [59:25], Warner
Sir John Barbirolli pozostawił po sobie jedną jedyną rejestrację, zarejestrowaną podczas koncertu w Pradze w styczniu 1967 roku. Dyrygent był wówczas w trakcie trasy koncertowej z BBC Symphony Orchestra, którą dyrygował także podczas występów w Moskwie, Leningradzie i w… Warszawie! Drugim dyrygentem, który wziął udział w tournée był Pierre Boulez. Jeśli zaś jesteśmy przy Barbirollim i przy jego koncepcji Czwartej, to jest ona wyjątkowo przemyślana i przeprowadzona bardzo konsekwentnie i, podobnie jak w przypadku interpretacji Horensteina, niespiesznie, może odrobinę flegmatycznie, ale na pewno lirycznie i romantycznie. Zwróćcie uwagę jak wykonany jest początek pierwszej części – przy wejściu smyczków dyrygent zwalnia na chwilę, podobnie jak Mengelberg, ale po chwili puls nieznacznie przyspiesza:
Pięknie wyśpiewany jest temat wiolonczel, rozlewny, niespieszny, rozłożysty i piękny pod względem barwy. Mahler wpisał w tym miejscu w partyturze breit gesungen („wyśpiewać szeroko”) i to jest właśnie to co otrzymujemy w wykonaniu Barbirolliego:
Świetne są także solówki instrumentów dętych drewnianych – obojów, klarnetów, fletów czy fagotów. Powolne tempo daje także wykonawcom mnóstwo czasu na wydobycie i odpowiednie zaakcentowanie wszystkich mrocznych, ironicznych elementów zawartych w tej partyturze. Posłuchajcie jak do podkreślenia klimatu dzieła przyczynia się świetna gra drewna, wyjątkowo dobrze słychać tu też harfę:
Kulminacja i załamanie akcji wyłaniają się z narracji w spójny i logiczny sposób. Tempo zwalnia, a Barbirolli ponownie pozwala rozśpiewać się przepięknie brzmiącym smyczkom. Zakończenie szybkie i zdecydowane.
W drugiej części Barbirolli nie jest tak powolny jak Horenstein, ale i jemu nigdzie się nie spieszy. Muzyka płynie niespiesznie, co pozwala wykonawcom wydobyć z faktury wiele detali, a także odpowiednio zaokrąglić i dopieścić frazowanie. Tempo bardzo zwalnia w chwili przejścia do tria, w którym zwracają uwagę sarkastyczne odzywki klarnetu:
Także tutaj śpiewne melodie smyczków wykonane są wzorcowo. Nie jest to może najbardziej mroczne wykonanie tej części, ale nie sposób odmówić mu uroku.
Umiejętność prowadzenia śpiewnej i niespiesznej narracji przydaje się bardzo w części trzeciej, która jest barwna, zmysłowa, jędrna, mięsista i niezwykle interesująca. Barbirolli co rusz głośno i w słyszalny sposób mruczy i nuci pod nosem, a przejścia pomiędzy poszczególnymi dźwiękami uatrakcyjniają zmysłowe portamenta. To interpretacja wylewna i ekspresyjna, pełna dramatycznych i wcale nie subtelnych zmian tempa i dynamiki. Doskonale brzmi tu także harfa. Świetny jest też szybki odcinek tuż przed wielką kulminacją. Posłuchajcie jak miękko, barwnie i ekspresyjnie brzmią wiolonczele:
Sama kulminacja stanowi wyraźny i świetnie zrealizowany punkt kulminacyjny. W szczery zachwyt wprawia też subtelna i arcydelikatna gra orkiestry w zakończeniu:
Heather Harper ma mocny, duży i ciemny głos, który niezbyt chyba pasuje do charakteru tej muzyki. Śpiewaczka ma także tendencję do przesadzania z ekspresją, a tego muzyka nie wybacza:
Barbirolli prowadzi narrację w niespiesznym tempie, wydobywa z orkiestry wiele detali. Muszę jednak przyznać że część ta wydała mi się za bardzo pozbawiona napięcia i kontrastów, zbyt idylliczna a przez to mało atrakcyjna w odbiorze.
Jednak brana jako całość jest ta interpretacja bardzo ciekawa, zawiera wiele momentów intrygujących, zrealizowanych z wielkim uczuciem i wyczuciem. Także jakość dźwięku nie jest najgorsza, biorąc pod uwagę warunki koncertowe.
Sir John Barbirolli, Heather Harper, BBC Symphony Orchestra, 1967, I – 17:52, II – 9:59, III – 19:55, IV – 11:11 [58:57], BBC Legends
Leonard Bernstein pozostawił cztery nagrania Czwartej – jedno studyjne i trzy koncertowe. Jego pierwsza rejestracja to realizacja studyjna pochodząca z okresu jego pracy jako szefa New York Philharmonic Orchestra. Artysta był wtedy w trakcie nagrywania swojego pierwszego cyklu symfonii Mahlera i pierwszym zarejestrowanym przez niego utworem była właśnie Czwarta. Nagranie, pomimo że liczy sobie już sześć dekad, brzmi znakomicie. Dźwięk jest ciepły, przestrzenny, bezpośredni i selektywny, z dobrze podkreślonym rejestrem basowym. Gra orkiestry jest rześka, pełna energii i jednocześnie znakomita pod względem artykulacji. Muzyka płynie szybko, ale nie za szybko, a barwna i ciepła gra orkiestry robi znakomite wrażenie. Bernstein nie stosuje tutaj ostentacyjnych zmian tempa w stylu Mengelberga. Jego interpretacja jest klasyczna, zrównoważona i pełna wigoru. Temat wiolonczel jest ciepły i potoczysty, świetnie brzmi też drewno. Dyrygent wyciąga z tej sekcji mnóstwo ciekawych detali. Świetnie brzmi wyraziste pizzicato smyczków i solo waltorni, zwróćcie też uwagę na drobne zawahania tempa:
Nawet odcinki w innych interpretacjach utrzymane w dość powolnym tempie tutaj płyną szybko, co dodaje im napięcia. Dyrygent nie zwalnia nawet w kulminacji, przez co fragment ten sprawia wrażenie niedogranego i niedopowiedzianego:
Także zakończenie jest bardzo szybkie i energiczne:
Scherzo jest świetne – bardzo wyraziste, ostre, ze świetnie wyciągniętą solówką skrzypiec, barwne, koślawe, groteskowe i ironiczne:
Znakomicie brzmią ostre wtrącenia waltorni z tłumikami. Bernstein mocno różnicuje tempo przy przejściu do środkowych odcinków:
Także Andante robi bardzo dobre wrażenie. Jest prowadzone w świetnie dobranym tempie, nie przeciąga się i nie sprawia wrażenia nazbyt sentymentalnego, co zdarzało się czasem w interpretacjach Bernsteina. Dyrygent świetnie wyłapuje tutaj zmiany tempa i nastroju, co sprawia że interpretacja jest barwna i zróżnicowana, chociaż nie wiem czy zachowane zostały proporcje dynamiczne: kulminacje są dość ciche i mało przestrzenne, przez co nie kontrastują tak mocno z cichymi i refleksyjnymi odcinkami. Powolne wygasanie muzyki na końcu jest zjawiskowe i świetnie wyczute:
Niebiańskie życie rozpoczyna się w sposób żywy i charakterny. Świetne solo klarnetu i glissanda wiolonczel:
Reri Grist dysponuje głosem o wyrazistej barwie, który może się podobać lub nie. Natomiast zdecydowanie na plus zaliczam to, że śpiewaczka nie przesadza i podaje tekst bez jakichkolwiek udziwnień. Bernstein akompaniuje żwawo, ma też świetne wyczucie barwy brzmienia. Posłuchajcie jak podkreśla brzmienia blachy, a zaraz potem smyczków w niskim rejestrze:
To znakomite nagranie, które zdecydowanie warto poznać i które nadal można z czystym sumieniem polecić.
Leonard Bernstein, Reri Grist, New York Philharmonic Orchestra, 1960, I – 16:53, II – 9:07, III – 20:31, IV – 8:31 [55:04], Sony
Ostatnia znana nam interpretacje Bernsteina zarejestrowana została podczas koncertu w Amsterdamie w 1987 roku, a więc 27 lat po pierwszej rejestracji z Nowego Jorku. Oczywiście dawna orkiestra Mengelberga brzmi tu bardziej odmiennie niż za czasów swego legendarnego szefa. Rządził nią po nim van Beinum, potem Haitink, który rok po tym koncercie ustąpił pola Chailly’emu. Brzmienie orkiestry jest tu miękkie i zróżnicowane pod względem barwy, całość jest też świetnie nagrana, a bez wątpienia swoje zrobiła też amsterdamska sala. Zmieniła się także koncepcja dyrygenta – stała się bardziej dojrzała, bardziej liryczna, spokojniejsza. Bernstein dobrze wie co zrobić z tak pastelowo brzmiącą orkiestrą, z jaki sposób poprowadzić narrację i jak uczynić ją romantyczną, czułą i delikatną. Muzyka nie jest tu tak żywa i energiczna jak poprzednio, a Bernstein nigdzie się nie spieszy. Wiele tu miejsc, w których narracją można się w spokoju porozkoszować. Posłuchajcie dobrze znanego wejścia lirycznego tematu wiolonczel:
Kremowy, subtelny, ale jednocześnie bardzo przejrzyście poprowadzony jest temat fletów:
Jednak Bernstein bardzo umiejętnie zmienia nastrój z chwilą nadejścia wielkiej kulminacji. Tempo zwalnia, w tle odzywa się świetnie słyszalny bęben basowy (szkoda że tam-tamu nie słychać!), a sam wybuch brzmi naturalnie i spontanicznie:
Następujący po tym fragmencie odcinek oznaczony jako Schwungwoll („Zamaszyście”) jest niestety nieco przesadzony i zbyt rzewny:
Scherzo jest co prawda powolne, ale znakomite pod względem barwy i artykulacji solowych skrzypiec. Ich gra to jeden z elementów, które składają się na ironiczną i groteskową całość:
Zmiana tempa w trio (etwas gemächlicher – „nieco spokojniej”) wydała mi się znacznie przesadzoną, całe szczęście jednak powrót głównego materiału przynosi także przyspieszenie pulsu. Bardzo udana, choć momentami ekscentryczna interpretacja tego ogniwa Symfonii:
Przepięknie prowadzone jest Andante – dźwięk Concertgebouw jest ciepły, jędrny, mięsisty i nasycony. Bernstein bardzo umiejętnie różnicuje też nastroje panujące w tej części. Mamy tu i idylliczne rozmarzenie, i momenty niepokoju, a także odcinki bardziej ludyczne. Kapitalne są budowane z rozmachem kulminacje. Świetne glissanda!
Wielkie wrażenie wywiera ostatnia kulminacja, w której ponownie słyszymy potężne, głuche uderzenia bębna basowego:
Absolutnie magiczne jest kremowe, subtelne zakończenie tego ogniwa:
Niebiańskie życie to najbardziej kontrowersyjny element tej interpretacji, Bernstein stwierdził bowiem, że skoro muzyka ta opowiada o niebie z perspektywy dziecka, to właśnie dziecko wykonywać ją powinno. Helmut Wittek wywiązuje się ze swojego zadania, nomen omen, śpiewająco. Pomysł dyrygenta był moim zdaniem bardzo trafny. Brzmienie orkiestry jest bogate i zróżnicowane, Bernstein podkreśla tu także smakowite detale w rodzaju waltorni sugestywnie naśladującej porykiwanie wołu:
Orkiestrowe interludia są grane bardzo szybko i drastycznie, ale dzięki temu wykonanie staje się mocno skontrastowane, a przez to jeszcze ciekawsze.
Tak jak w przypadku poprzedniego nagrania Bernsteina – klasyk, którego nie wypada nie znać.
Leonard Bernstein, Helmut Wittek, Concertgebouw, 1987, I – 17:38, II – 10:14, III – 20:34, IV – 8:42 [57:08], Deutsche Grammophon
Także z Concertgebouw pierwsze ze swoich dwóch nagrań studyjnych zrealizował w znakomitym stereo sir Georg Solti. Orkiestra brzmi tu już zupełnie inaczej niż za czasów Mengelberga. Słychać wyraźnie że przejęcie jej przez van Beinuma i Haitinka zrobiło swoje. Jednak zespół cały czas brzmi znakomicie, soczyście i przejrzyście, choć stosuje się ściśle do wymagań Soltiego, a ten był, co trzeba mu przyznać, dyrygentem bardzo specyficznym, oskarżanym często o siłowe podejście wobec wykonywanych utworów. Nie słychać tego jednak w sposobie, w jaki otwiera to swoje nagranie Czwartej. Tempo jest wartkie, gra orkiestry znakomita pod względem barwy i artykulacji, uważna, skupiona, rześka i angażująca. Solti świetnie wyłapuje zmiany nastroju, lekkie zawahania tempa i ekspresji. Na pewnie nie brutalizuje tej muzyki. Wykonuje ją w bezpośredni sposób, pozbawiony interpretacyjnych udziwnień. Znakomicie brzmi drewno, zwłaszcza klarnety. Predylekcja do akcentowania brzmienia blachy ujawnia się w kulminacji. Posłuchajcie tylko wyrazistego brzmienia waltorni, ich dialogu z trąbkami (Solti to jedyny dyrygent, który zwraca na to uwagę!) i świetnie uchwyconej zmiany barwy po załamaniu akcji:
Rogi brzmią także znakomicie w zamaszyście granym odcinku tuż po tej kulminacji:
Solti prowadzi Scherzo bez większych zawahań tempa, w tempie dość wartkim i potoczystym. Nie zwalnia także przy przejściu do tria, co ma swoje plusy, pomaga bowiem utrzymać żywy puls muzyki:
Jednak wykonanie Soltiego nie sprawia tu wrażenia zbyt wnikliwego. Ironia i sarkazm tu są, ale ukryte w samej muzyce, nie zaś w wykonaniu.
W części trzeciej znakomicie brzmią smyczki – piękne pod względem barwy i artykulacji, ładnie też wydobyte są dźwięki harfy. Dyrygent dobrze akcentuje zmiany nastroju, barwy i ekspresji. Są one wyraziste, sprawiają że interpretacja jest wyrazista i komunikatywna. Oto jedna z kulminacji:
Znakomite jest także eteryczne zakończenie.
Sylvia Stahlman wykonuje Niebiańskie życie znakomicie – ze zrozumieniem i wyczuciem. Nie ma dużego głosu, ale jest lekki i giętki, co pasuje do charakteru muzyki:
Nie mogę jednak powiedzieć, żeby akompaniament pod batutą Soltiego wyróżniał się czymś szczególnym. Concertgebouw brzmi znakomicie, barwnie i soczyście (bo to Concertgebouw), a dyrygent sprawnie i bez wydziwiania podążą za wskazówkami zawartymi w partyturze. Całość jest znakomicie nagrana, co podnosi atrakcyjność tej rejestracji.
Sir Georg Solti, Sylvia Stahlman, Concertgebouw, 1961, I – 15:47, II – 8:45, III – 21:02, IV – 8:45 [54:19], Decca
Drugie ze swoich nagrań, także studyjne, zarejestrował Solti z Chicago Symphony Orchestra na początku lat 80. Gra tego zespołu jest znakomita pod względem technicznym, dźwięk jest przestrzenny i całość generalnie brzmi wyśmienicie, bardzo przejrzyście, ale jednocześnie mało delikatnie i mało fantazyjne. Wirtuozeria i blask to jednak nie wszystko. Solti ma ucho do detali i wyciąga z partytury Mahlera całe ich mnóstwo. Prowadzi też narrację w logiczny sposób, adekwatnie zwalniając przy powrocie pierwszego tematu. Znakomicie podkreślone są instrumenty grające w rejestrze basowym – kontrabasy i wiolonczele. To właśnie one podkreślają napięcie przy budowaniu głównej kulminacji tej części, świetnie brzmi też wyraziste pizzicato i col legno smyczków. Po samej kulminacji (Solti nie akcentuje tu dialogu między waltorniami a trąbkami) spore wrażenie robią ostre warknięcia waltorni, wprowadzają atmosferę grozy i niepokoju.
W Scherzo Solti wyciąga solowe skrzypce na pierwszy plan, jednak pomimo przejrzystości brzmienia i doskonałości warsztatowej orkiestry część ta wydawała mi się momentami zbyt ładna, za mało groteskowa i za mało ludowa. Jeśli jednak ktoś szuka technicznej perfekcji, świetnej gry (piękna solówka klarnetu!) i pięknej jakości dźwięku – to tu je znajdzie. Rubato nie jest zbyt nachalne, Solti dobrze podkreśla kontrasty agogiczne, ale nie przesadza z ich dawkowaniem.
W części wolnej brzmienie smyczków jest bogate i zmysłowe, a dyrygent sprawnie wyciąga środkowe głosy. Wyraziste i ciekawe pod względem barwy są wejścia blachy. Jest to wyraziste i ekspresyjne, ale też bardzo zdecydowane, mocne i muskularne. Nie wiem czy kulminacja nie jest jednak zbyt brutalna i przeforsowana. Zakończenie jest magiczne.
Nie wiem co Kiri te Kanawa robi w finale. Na pewno nie śpiewa Mahlera. Część czwarta staje się nie tyle Niebiańskim życiem, co Operowym życiem, ale cóż, domyślam się że zatrudnili ją, aby w ten sposób podkręcić sprzedaż płyty. Szkoda bo Solti kieruje tym ogniwem z życiem i wigorem, wydobywając wiele ciekawych barw.
Ciekawa rzecz. Może z interpretacyjnego punktu widzenia trochę nierówna, może tu & ówdzie nieco przeforsowana, ale świetnie nagrana i zrealizowana wzorcowo.
Sir Georg Solti, Kiri te Kanawa, Chicago Symphony Orchestra, 1983, I – 16:27, II – 9:34, III – 20:10, IV – 8:40 [54:51], Decca