Jascha Horenstein (1898-1973) to wybitny, a nieco obecnie zapomniany dyrygent, którego sława przyćmiona została przez gwiazdy batuty w stylu Leopolda Stokowskiego, Herberta von Karajana czy Leonarda Bernsteina. Urodził się w Kijowie w żydowskiej rodzinie, kształcił się w Wiedniu, następnie pracował w Berlinie jako asystent Wilhelma Furtwänglera i dyrektor opery w Düsseldorfie. W 1940 roku wyjechał do USA i przyjął obywatelstwo amerykańskie – z tego też powodu oficjalnie uznawany jest za dyrygenta amerykańskiego. Zmarł w Londynie. Ceniony był za interpretacje utworów Gustava Mahlera czy Antona Brucknera, promował też muzykę współczesną. Chętnie dyrygował dziełami Carla Nielsena, Leoša Janáčka czy Albana Berga. Nie związał się na stałe z żadną instytucją muzyczną za wyjątkiem wspomnianej już posady w Düsseldorfie, był więc, jakbyśmy to dziś ujęli, freenalcerem. W swoich wojażach koncertowych dotarł Horenstein także do Warszawy, gdzie wystąpił m.in. w styczniu 1934 (w programie znalazł się poemat symfoniczny Nevermore Eugeniusza Morawskiego, I Koncert fortepianowy Ludwiga van Beethovena z Alfredem Cortotem, IV Symfonia Johannesa Brahmsa i Wstęp do Śpiewaków norymberskich Richarda Wagnera) i w lutym 1935 roku (Concerto grosso g-moll Georga Friedricha Händla, Symfonia g-moll Wolfganga Amadeusa Mozarta, Koncert B-dur Brahmsa z Beveridge Websterem w roli solisty, ponownie Nevermore Morawskiego i Uczeń czarnoksiężnika Paula Dukasa). Polscy krytycy przyjmowali występy Horensteina z wielkim entuzjazmem, a ich recenzje w doskonały (i aktualny dla nas, słuchających teraz płyt dyrygenta) sposób charakteryzują jego styl wykonawczy. Oddajmy im na chwilę głos.
Jan Maklakiewicz:
„Horenstein posiada dużo wyczucia stylu i smaku artystycznego dobrego muzyka. Jako kapelmistrz kieruje się w pierwszym rzędzie metoda analityczną, starając się podkreślać w utworach formę, ich budowę oraz wyodrębniać niemal każde zdanie i nawet poszczególne ich cząstki składowe. Tak zaprodukowane dzieła są przejrzyste, mocno naświetlone i wzbudzające zaciekawienie, zainteresowanie i zrozumienie nawet wśród laików”.
Stanisław Niewiadomski:
„Siła atrakcyjna Horensteina ma pewien moment zastanawiający głębiej. Warszawa poznała się na nim bez uprzedniej reklamy, bez trąb i tympanów, a więc mocą własnego smaku i sądu, a jeżeli przyszła przyjmować wrażenia z pod jego batuty, to z przekonaniem, iż zawód jej nie spotka, kiedy młody ten dyrygent niedawno temu wykazał, iż silny jest w swym fachu i zdoła z pewnością wydobyć z orkiestry naszej pełną jej wartość i przynieść słuchaczom wysoką satysfakcję artystyczną. Wszystkie numery programu (Morawski, Brahms, Wagner i Beethoven) stwierdziły to całkowicie. A nie chodzi tu w szczególności o pewne różnice tempa czy też detale takiego lub odmiennego pojmowania, lecz […] o ten wielki oddech całości, który wytwarza się, gdy orkiestra z pełnem zaufaniem podda się pałeczce dyrygenta”.
Felicjan Szopski:
„(Horenstein) zaznaczył się jako dyrygent bardzo subtelny, wnikający głęboko w dzieła wykonywane, władający doskonałą techniką. Wywiera on wpływ silny na orkiestrę, a używa do tego ruchów spokojnych, działa na nią może więcej drogą porozumienia wzrokowego, niż znakami ręki”.
Cały ten przydługi wstęp powstał zaś, aby naświetlić tło wydania czteropłytowego albumu zatytułowany Horenstein in Venezuela. Ukazał się on jesienią 2019 roku w Japonii, a za jego publikację odpowiada firma Tobu Recordings. Wszystkie utwory zarejestrowano podczas koncertów dyrygenta z założoną w 1930 roku Orquesta Sinfónica De Venezuela w Teatro Municipal De Caracas w latach 1954-1957. Na krążkach znajdują się dzieła Ludwiga van Beethovena, Antona Brucknera, Gustava Mahlera, Jeana Sibeliusa, Richarda Straussa, Antonia Vivaldiego i Richarda Wagnera. O ile się dobrze orientuję nagrania te nie były nigdy wcześniej publikowane.
Pierwszy krążek zawiera dwie kompozycje – I Symfonię Mahlera zarejestrowaną 23 maja 1955 roku (mono) i Concerto grosso ze zbioru L’estro armonico op. 3 nr 11 Antonia Vivaldiego z 8 lutego 1957 roku (stereo), jedyne istniejące nagranie utworu włoskiego kompozytora pod batutą Horensteina. Ta Pierwsza Mahlera to, w odróżnieniu od nagrań z Wiener Symphoniker i London Symphony Orchestra, koncertowe nagranie tego utworu pod dyrekcją Horensteina, a więc perełka i niezła gratka. Początek pierwszej części nie jest zbyt stabilny pod względem intonacji. Orquesta Sinfónica De Venezuela nie jest pierwszoligowym zespołem i to wyraźnie słychać. Horenstein dyryguje powoli, starając się wykreować skupioną atmosferę, nie jestem jednak pewien czy do końca mu się to udało. Wejście pierwszego tematu jest leniwe i skupione, a dyrygent trzyma orkiestrę na wodzy także w traktowanych z pietyzmem kulminacjach. Zakończenie pierwszej części pokazuje, że dyrygent dobrze wiedział dokąd muzyka zmierza i jaki efekt chce osiągnąć. Niestety, jest ono zdecydowanie zbyt powolne i przez to pozbawione większego napięcia. Na szczęście część druga jest już utrzymana w mniej kontrowersyjnym tempie, a choć trudno muzyków z Wenezueli podejrzewać o jakieś szczególne wyczucie stylu austriackiej muzyki ludowej, to grają tego lendlera z entuzjazmem i uczuciem, choć zdarza im się przy tym uderzyć w położonego niżej lub wyżej sąsiada. Rozpoczynający trzecią część marsz żałobny jest dyskretny i spokojny, a następujące po nim epizody klezmerskie także są dość dyskretne. Horenstein raczej je sugeruje niż podaje wprost. Bardzo ładnie brzmi środkowy, liryczny i czuły epizod, w którym zwraca uwagę staranna gra smyczków. Powrót marsza jest zdecydowanie bardziej interesujący niż za pierwszym razem. Brzmi on bowiem bardziej mrocznie i ironicznie, a Horenstein świetnie wydobył tu też ten tak charakterystyczny dla tego ogniwa małomiasteczkowy klimacik. Finał jest najbardziej ze wszystkich części dynamiczny i najbardziej narażony na to, że pokaże niedostatki wykonującego go zespołu. Tak też dzieje się tutaj, a Horenstein prowadzi pierwszy burzliwy epizod powoli i roztropnie, co pomaga przedrzeć się przez niego orkiestrze bez przesadnych ofiar w sąsiadach. Dobrze brzmi liryczny drugi temat, z którego dyrygent wydobył wiele ciepła i ekspresji. Późniejszy powrót głównego materiału jest zrobiony z głową i wyczuciem, co jest typowe dla wykonań Horensteina. Samo zakończenie jest dość zaskakujące, bowiem po początkowym gwałtownym przyspieszeniu dyrygent bardzo zwalnia, prowadzi je triumfalnie i majestatycznie, co najwyraźniej bardzo odpowiadało zgromadzonej tam publiczności, która powitała interpretację gromkimi brawami. Nie robi ona jednak tak wielkiego wrażenia jak realizacje studyjne tego utworu pod batutą Horensteina. Jest zagrana i nagrana nieco gorzej, a jakość dźwięku i ciasna akustyka także sprawiają że nie jest to wykonanie, którą można polecić każdemu z czystym sumieniem. Ale pod względem interpretacyjnym są tam ciekawe rzeczy i jak najbardziej warto wysłuchać tej płyty więcej niż raz.
Koncert Vivaldiego prowadzony jest, tak jak Symfonia Mahlera, roztropnie i z tempach dość powolnych. Ale to co dla dzieła austriackiego kompozytora jest błogosławieństwem staje się przekleństwem dla tej dynamicznej i pełnej napięcia muzyki. Orkiestra gra też w pełnym składzie, co tylko dociąża brzmienie i sprawia że całości słucha się z trudem. Wrażenia nie są więc zbyt pozytywne, jest to raczej ciekawostka przyrodnicza niż referencyjna interpretacja.
Druga płyta to spotkanie z kompozycjami Brucknera i Wagnera. III Symfonia d-moll Wagnerowska pierwszego z tych twórców pochodzi z tego samego koncertu co omawiany przed chwilą Vivaldi. Bruckner jest kompozytorem, którego muzyka zdecydowanie zyskuje dzięki podejściu Horensteina. Powolne, skupione budowanie napięcia, tworzenie wyjątkowo starannie zaplanowanej i konsekwentnie zaplanowanej narracji sprawia, że śledzenie tego wykonania to zajęcie wyjątkowo zajmujące, nawet pomimo tego że orkiestra (co słychać wyraźnie) nie była zaznajomiona z idiomem tej muzyki. Blacha jest momentami mało stopliwa i dość krzykliwa od forte w górę, ale są tu też momenty przepiękne i bardzo skupione. Horenstein pięknie prowadzi część wolną, która płynie swobodnie, ale nie za szybko. Dyrygent dobrze podkreślił także rozkołysanie następnej części. Stylowo zrealizowany jest wyjątkowo frapujący fragment finału, w którym blasze grającej chorał przeciwstawiona jest polka grana przez smyczki.
Trzy orkiestrowe utwory Wagnera – wstępy do Lohengrina i Tristana plus Śmierć miłosna Izoldy, pochodzą z koncertu, który odbył się 25 stycznia 1957 roku. W pierwszym z tych utworów znakomicie, soczyście i jędrnie brzmią smyczki, aczkolwiek kulminacja z udziałem blach jest niestety mocno przesterowana. Horenstein znakomicie buduje nastrój, prowadząc dzieło niespiesznie i z wielką maestrią. Pierwsze takty Preludium do Tristana powoli i nieśmiało wyłaniają się z ciszy. To interpretacja, która w większym stopniu podkreśla rezygnację i pesymizm tej muzyki niż zawartą w niej pasję i gwałtowne emocje. Rozjaśnienie nastroju i barwy przynosi dopiero Śmierć miłosna, pokierowana spokojnie i z dostojeństwem.
Na trzecim krążku znajdziemy dwie Drugie symfonie, na dodatek obie w D-dur. Ta Sibeliusa pochodzi z tego samego koncertu co wspomniane przed chwilą utwory Wagnera. Dzieło fińskiego kompozytora jest pod batutą Horensteina monumentalne, surowe i poważne, ale narracja rozwija się interesująco, w sposób świadczący o zrozumieniu i wyczuciu stylu muzyki tego kompozytora. Kulminacje w pierwszej części są coraz potężniejsze, aż do ostatniej, najbardziej wyrazistej i najmocniejszej, co świadczy o wyczuciu formy utworu. W drugim ogniwie zwraca uwagę ekspresyjna, pełna żaru gra smyczków, umiejętnie budowane kulminacje i dobrze uchwycona mroczna atmosfera. Niestety solówki trąbki są zagrane nieśmiało. Część trzecia jest mocna i wyrazista, a przejście do finału poprowadził Horenstein sugestywnie, aczkolwiek fanfary trąbek na początku ostatniego ogniwa są dość powolne. To jedno z bardzo niewielu nagrań muzyki Sibeliusa pod batutą Horensteina. Zachowało się tylko jeszcze jedno koncertowe nagranie Drugiej, Piąta i Koncert skrzypcowy, w którym partię solową wykonał Ivry Gitlis.
II Symfonia Beethovena zarejestrowana została w mono i pochodzi z koncertu, który odbył się 23 lutego 1954 roku. To dziwne dzieło, z jednej strony wyważone i klasyczne, z drugiej wybiegające już w stronę muzyki romantyzmu. Ta rejestracja jest tym bardziej cenna, że jest jedynym nagraniem tego utworu pod batutą Horensteina. Zdecydowanie bliżej temu dyrygentowi do Furtwänglera niż do Toscaniniego. To potężna, monumentalna kreacja, odległa o lata świetlne od wykonań historycznie poinformowanych, ale pomimo to fascynująca energią i sugestywnością w kreowaniu nastroju. Orkiestra stara się sprostać wyzwaniom stawianym przez kompozytora, ale nie zawsze jej się to udaje. W dwóch ostatnich częściach brakować może nieco ostrości, precyzji i wyrazistości artykulacji, ale dyrygentom z pokolenia Horensteina chodziło o co innego w symfoniach tego kompozytora. Interesował ich rozmach, szeroki oddech, rozlewność fraz i pewien specyficzny monumentalizm. Pomimo pewnej anachroniczności jest to wykonanie zajmujące, przeprowadzone przy tym z głową i żelazną konsekwencją.
Także czwarty krążek rozpoczyna się od spotkania z muzyką Beethovena, są to jednak tym razem dwie uwertury: Lenora nr 3 i Egmont. Pierwsza jest nagrana w mono i pochodzi z tego samego koncertu co Symfonia tego kompozytora, która zamknęła poprzednią płytę, druga jest w stereo i zarejestrowana została 1 lutego 1957 roku. Ponownie mamy do czynienia z interpretacjami nieco staroświeckimi, mrocznymi, zagranymi pełnym, mocnym dźwiękiem, w których nie wszystko jest dopieszczone (krzykliwa, fałszująca blacha w zakończeniu Egmonta), ale na pewno monumentalne.
Na koniec otrzymujemy dwie kompozycje Richarda Straussa. Najpierw poemat symfoniczny Śmierć i wyzwolenie zarejestrowany w stereo 8 lutego 1957 roku. Horenstein dyryguje nim w naturalny sposób, pozbawia go afektacji i patosu, prowadzi narrację warto (całość trwa niewiele ponad 22 minuty), niestety wymagania stawiane w tej partyturze orkiestrze były chyba zbyt wygórowane dla muzyków z Caracas i stąd też bierze się towarzyszący słuchaniu niedostatek wrażeń. Jednak są tu też momenty porywające. Ostatnia kulminacja jest tak przejmująca i dobrze zrobiona, że zapomina się o niedomaganiach orkiestry czy kilku nieczystych dźwiękach tu i tam. Kolekcję wieńczy świetne wykonanie przeznaczonych na smyczki Metamorfoz Straussa, pochodzące z tego samego koncertu co Pierwsza Mahlera. Orkiestra przechodzi tu samą siebie – grają dźwiękiem pełnym, mocnym, soczystym i niesamowicie ekspresyjnym.
Hans von Bülow podobno powiedział, że nie ma złych orkiestr, są tylko dobrzy dyrygenci. Przyzwyczajeni jesteśmy do zalewu świetnych nagrań – maestro taki a owaki prowadzi a to Wiedeńczyków, a to Londyńczyków czy innych Berlińczyków. Wszystkie jest dopięte na ostatni guzik, nikt nie kiksuje, wszystko jest precyzyjne i dokładne. Jednak wartość tych nagrań Horensteina leży zupełnie gdzie indziej. W postaci tych interpretacji otrzymujemy żywy i dźwięczący dowód na to, jak wiele znakomity i inspirujący dyrygent jest w stanie wyciągnąć z nie najlepszej przecież orkiestry w nie najlepszych warunkach akustycznych. Codzienność wielu artystów, zwłaszcza wolnych strzelców, to koncertowanie w nie zawsze idealnych warunkach akustycznych, z nie zawsze idealnymi przecież orkiestrami, których zainspirować muszą do jak najlepszej gry. Dla porządku wypada dodać, że ten zestaw wenezuelskich nagrań Horensteina nie jest kompletny. Na youtube można znaleźć także nagraną podczas tych koncertów Symfonię nr 39 Mozarta. Jako że ten niszowy box wydany został w Japonii, to nie jest powszechnie dostępny do dystrybucji w Polsce. Można go sobie kupić na własną rękę na ebayu, przy czym należy liczyć się z koniecznością dopłacenia cła kurierowi.
Horenstein in Venezuela
Gustav Mahler
I Symfonia D-dur
Antonio Vivaldi
Concerto grosso op. 3 nr 11
Anton Bruckner
III Symfonia d-moll Wagnerowska
Richard Wagner
Preludium do Lohengrina
Tristan i Izolda – Preludium i Śmierć miłosna Izoldy
Jean Sibelius
II Symfonia D-dur op. 43
Ludwig van Beethoven
II Symfonia D-dur op. 36
Uwertura Lenora nr 3
Uwertura Egmont
Richard Strauss
Śmierć i wyzwolenie op. 24
Metamorfozy
Orquesta Sinfónica De Venezuela
Jascha Horenstein – dyrygent
Tobu Recordings