Boston Symphony Orchestra należy, razem z zespołami z Filadelfii, Nowego Jorku, Chicago i Cleveland, do amerykańskiej „wielkiej piątki” najlepszych orkiestr. Nowojorczyków miałem szczęście usłyszeć raz, jeszcze z Lorinem Maazelem w FN (wieki temu!), występ CSO z Mutim w Warszawie niestety przegapiłem, postanowiłem więc nie popełniać tego błędu z BSO, która w ramach trasy koncertowej wykonywała dwa programy w wiedeńskiej Musikverein. Nie mogłem zostać na koncert 11 września (w programie Serenada Bernsteina z Baibą Skride i Czwarta Szostakowicza), zdecydowałem się więc na III Symfonię Mahlera z udziałem Susam Graham, Damen des Gewandhaus Chors i Gewandhaus Kinderchor. Całością dyrygował Andris Nelsons.
Początek nie brzmiał obiecująco. Fanfara na osiem waltorni, otwierająca dzieło, zabrzmiała masywnie i ociężale. Całe szczęście później było już tylko lepiej. Nelsons pokazał, że jest dyrygentem, który ma jasną wizję tego co chce przekazać i jest w stanie konsekwentnie ją zrealizować. Miał w tym celu do dyspozycji znakomity, wrażliwy instrument. Boston Symphony Orchestra dysponuje ciepłym, nasyconym, miękkim i trochę ciemnym brzmieniem, które jak ulał pasuje do muzyki Mahlera. Nelsons znakomicie poradził sobie z pierwszą częścią, dobrze kontrastując ze sobą poszczególne odcinki. A to żałobny recytatyw puzonu (zagrany przez solistę absolutnie zjawiskowo!), a to odcinki przywodzące na myśl wojskowe parady, a to idylliczne odgłosy przyrody. Każda z sekcji miała tu swoje pięć minut i każda też pokazała się od jak najlepszej strony. Smyczki, snujące lekko i niemal beztrosko marszowe melodie, śpiewne tematy obojów i fletów, wejścia blachy w tutti, ostre akcenty prekusji – wszystko było tu na swoim miejscu, uporządkowane, logicznie rozplanowane i umieszczone w kontekście większej całości. Świetnie wypadło zakończenie – zagrane w umiarkowanym tempie, nie zagonione, potężne, przypieczętowane mocnym akordem całej orkiestry.
Nelsons nie wpadł w drugiej i w trzeciej części w pułapkę zbytniej idylliczności, która sprawia, że ciągną się one czasem w nieskończoność. Utrzymywał żywy puls, podkreślał wyrazistą rytmikę, czym sprawił, że oba tańce (menuet i polka) nie dłużyły się i utrzymywały właściwy poziom napięcia, jednocześnie kontrastując z pierwszą częścią. Rewelacyjne było solo trąbki pocztowej za sceną w trzeciej części, pięknie wypadały dowcipne wtrącenia drewna czy kończące poszczególne frazy odcinki grane przez smyczki col legno. Fascynowała miękkość gry tej orkiestry, piękne frazowanie, nadające muzyce uroku. W trzeciej części rewelacyjnie wypadła świetnie zbudowana, gwałtowna i ostra kulminacja. Następujące po niej solo puzonu z akompaniamentem smyczków i nabierające rozpędu crescendo również brzmiały idealnie. Wszystko było na swoim miejscu, uporządkowane i logiczne, a jednocześnie dalekie od pedantyzmu.
Susam Graham była zjawiskowa. Śpiewała naturalnie, z wrażliwością i wyczuciem, a jej ciemny, aksamitny głos znakomicie łączył się z orkiestrą i dobrze oddawał charakter Pieśni o północy, zaczerpniętej przez Mahlera z traktatu Nietzschego. Sekcja blachy miała tu niekiedy problemy z intonacją. Pięknie brzmiały eteryczne, długo trzymane dźwięki smyczków, czy melancholijna solówka rożka angielskiego.
W piątej części na medal spisały się oba chóry – żeński i dziecięcy, również Graham nie zawiodła. Nelsons ciekawie zbudował tę część i świetnie podkreślił kulminację, w której miarowe uderzenia niskiego tam-tamu kontrastowały z dźwiękami chórów imitującymi dzwony. Chyba pierwszy raz słyszałem ten fragment zagrany w tak pomysłowy i udany sposób.
Finałowe Adagio należało już do smyczków. Przyznam, że trochę się tej części obawiałem, bo czasem potrafi się strasznie dłużyć i ciągnąć. Całe szczęście Nelsons poprowadził ją wartko, również i tu utrzymując poziom napięcia na wysokim poziomie i w logiczny sposób wskazując jak to ogniwo symfonii łączy się z częścią pierwszą. Smyczki grały dźwiękiem ciepłym, miękkim i jedwabistym, a jednocześnie mocnym i pewnym. Do stylu muzyki Mahlera pasowało to idealnie! Nie zawiodło tu również planowanie formy. Kiedy doszło do ostatniej kulminacji, kotły grały na początku dość cicho, jednak w miarę rozwoju akcji obaj perkusiści robili crescendo, tak że koniec wypadł już potężnie i energicznie.
Andris Nelsons to z pewnością jeden z najciekawszych działających obecnie dyrygentów. Jego interpretacja Mahlera była zachwycająca. W tej sytuacji śledzenie kolejnych jego poczynań, czy to koncertowych i płytowych, jest już w zasadzie obligatoryjne. Co mnie podkusiło, żeby zrezygnować z tego drugiego koncert?…
© Marco Borggreve / DG
CO PANA POKUSIŁO,ŻEBY ZREZYGNOWAĆ Z TEGO DRUGIEGO KONCERTU? W kategorii „błędy życiowe” to duży błąd. Szostakowicz zagrany moim zdaniem rewelacyjnie od pierwszej nuty,a finał,gdzie muzyka powoli zamiera doprowadził do zamarcia wszystkich na sali z zachwytu,a po dobrej minucie ciszy po zakończeniu, to jakby ktoś prąd pod krzesła podłączył, w momencie wszyscy wstali do owacji, Nelsons wywoływany był chyba z 8-10 razy.Jeszce nigdy nie spotkałam się z tak entuzjastyczną owacją(zasłużoną!).Mahler był rewelacyjny,ale chyba jednak Szostakowicz Nelsonsowi lepiej leży. Szkoda,że mogę tylko podzielić się moimi wrażeniami tak od serca,a nie potrafię tego wyjaśnić fachowo. O ile chodzi o Serenadę, to mi ją Szostakowicz wygumkował.
P.S. Jeszcze nie wiem co zrobię z Berlinem,ale na pewno jadę 28,29.01 do Wiednia.
Cóż mogę rzec?… Będę żałował po wsze czasy! Ale za to skusiłem się na Temirkanova i orkiestrę z Sankt Petersburga, więc będę miał okazję nadrobić zaległości z wykonań Szostakowicza.