Kilka lat temu nakładem wydawnictwa CPO ukazał się ośmiopłytowy album zawierający nagrania dzieł orkiestrowych Andrzeja Panufnika pod batutą Łukasza Borowicza. Mamy tam cykl dziesięciu symfonii, mamy sześć koncertów instrumentalnych i dwanaście innych kompozycji orkiestrowych (w tym jedną wokalno-instrumentalną). Wydawnictwo monumentalne, muzyki bardzo dużo! A nie są to też dzieła aż tak popularne jak mogłoby się wydawać, uznałem więc za zasadne poświęcić każdemu z nich nieco więcej uwagi. Tym bardziej warto to zrobić, że był to przecież kompozytor, który osiągnął już za życia wielki sukces, a obecnie zaliczany jest do grano najwybitniejszych polskich symfoników. Jego kompozycje wykonywali Leopold Stokowski, Jascha Horenstain, Seiji Ozawa, Yehudi Menuhin czy Mścisław Rostropowicz, a utwory zamawiały takie zespoły jak London Symphony Orchestra, Chicago Symphony Orchesta czy Boston Symphony Orchesta. Jest się więc czym pochwalić, jest o kim pamiętać.
Pierwsza płyta zawiera sześć kompozycji, w których Panufnik niejako rozliczał się z traumatycznymi latami okupacji. Ich listę otwiera elektryzująca, napisana podczas wojny Uwertura tragiczna, później zaginiona, następnie zaś zrekonstruowana przez twórcę. W dziele tym pojawia się wiele efektów dźwiękonaśladowczych – glissanda puzonów brzmią jak warkot silników nadlatujących samolotów, a ostre wejścia perkusji mogą kojarzyć się z dźwiękami wystrzałów. Kompozytor podobno w ogóle nie zdawał sobie sprawy z tych skojarzeń, a zwrócił na nie uwagę już po skończeniu pracy na dziełem. Nokturn to kompozycja bliźniacza wobec tak samo zatytułowanego dzieła Romana Palestra (o którym pisałem TUTAJ). To muzyka świetnie napisana, sugestywnie ewokująca nastrój grozy, napięcia i tajemniczości. Pomysł Uwertury bohaterskiej zrodził się we wrześniu 1939 roku, kiedy kompozytor wierzył w zwycięstwo naszych wojsk i uważał za słuszne wyrażenie tego bojowego nastroju w muzyce. Wzorcem stała się dla niego Warszawianka. Po ataku ZSRR na Polskę Panufnik stracił zapał (co jakoś nie dziwi) i odłożył pracę nad dziełem, którego szkice zaginęły. Twórca powrócił do pomysłu triumfalnego dzieła w latach 50., jednak i tym razem Bohaterska nie miała szczęścia, komunistyczne władze uznały bowiem to dzieło za „formalistyczne”. Epitafium katyńskie jest hołdem oddanym przez artystę oficerom polskim zamordowanym przez NKWD w 1940 roku. To muzyka oszczędna w wyrazie, liryczna i delikatna, w której przeważa faktura quasi-kameralna – grają głównie pojedyncze instrumenty. Nie ma w tej muzyce patosu, jest ascetyczna i liryczna. Dopiero pod koniec dynamika narasta, do gry włączają się kolejne instrumenty, a całość urywa się nagle. To przejmujące dzieło, w którym bardzo wyraźnie czuć, że powstało z potrzeby serca. Warto też wspomnieć, że prawykonaniem tego dzieła w Carnegie Hall w 1968 roku dyrygował Stokowski. Procesja dla pokoju to utwór napisany na początku lat 80., które Panufnik zadedykował „miłującym pokój ludziom wszelkich ras, religii, poglądów politycznych i filozoficznych”. Jest to kompozycja okolicznościowa i może z tego względu nie gości w programach koncertów zbyt często. Panufnik zastosował tu polirytmię symultaniczną – drewno i smyczki grają uroczysty hymn w metrum 3/4, a perkusja wybija rytm w 2/4. Poemat na orkiestrę kameralną Harmony z 1988 roku to najpóźniejsza z kompozycji zamieszczonych na płycie. Chociaż kompozycja została zamówiona przez New York Chamber Symphony z okazji 75. urodzi kompozytora, dla niego o wiele ważniejsza była inna rocznica – 25-lecie ślubu z Camillą Jessel. Smyczki dialogują tu z drewnem, a ogólny klimat tej muzyki jest liryczny i pełen ciepła. Doskonale oddaje atmosferę emocjonalną panującą w małżeństwie Panufników.
Druga płyta zawiera cztery kompozycje. Pierwsza z nich to Sinfonia rustica, czyli Symfonia wiejska, dzieło z 1948 roku, zrewidowana w roku 1955. Była to pierwsze dzieło Panufnika tego gatunku (nie licząc dwóch wczesnych symfonii, które spaliły się w 1944 roku). Impulsu do jego napisania dostarczył konkurs z okazji setnej rocznicy śmierci Chopina. Z tego też powodu kompozytor sięgnął po kurpiowskie melodie ludowe, które odnalazł w zbiorze Władysława Skierkowskiego. Cytaty te nie są zbytnio przekształcone, są łatwo uchwytne, ale oczywiście uwspółcześnione pod względem orkiestracji czy harmoniki. Elementy folkloryzujące to na przykład puste kwinty w basie. Dzieło składa się z czterech ogniw: Con tenerezza (Z czułością), Con grazia (Z wdziękiem), Con espressione (Z wyrazem) oraz Con vigore (Z wigorem). To muzyka jak na Panufnika bardzo lekka, radosna i beztroska. Znakomicie się jej słucha, a zaskakujące jest nadspodziewanie zmysłowe ogniwo trzecie. Po opuszczeniu Polski Panufnik przerobił nieco to dzieło, a różnica polegała m.in. na usunięciu wolnego wstępu do trzeciej części. Na płycie znalazły się obie wersje tego ogniwa, co też liczę na plus. Orkiestra ustawiona ma być przy wykonywaniu tego dzieła przestrzennie – pośrodku znajduje się grupa centralna, zaś po bokach dwie grupy smyczków. Mamy tu więc także inspiracje barokowymi concerti grossi. Następne dzieło to Sinfonia concertante (IV Symfonia) na flet, harfę i smyczki z 1973 roku. Powstało ono z okazji 10. rocznicy ślubu z Camillą i jest upominkiem kompozytora dla żony. Centrum brzmieniowym jest dźwięk C, będący pierwszą literą jej imienia. Dzieło składa się z trzech części – dwóch zasadniczych, Molto cantabile, Molto ritmico, oraz lapidarnego zakończenia: Postscriptum. To muzyka z jednej strony śpiewna, liryczna i kontemplacyjna, z drugiej zaś pełna żywiołowej energii, bardzo wyrazista. Oba instrumenty solowe nie mają dużego wolumenu brzmienia, co sprawia że dobrze nadają się do tego typu muzyki. Polonia to suita orkiestrowa z 1959 roku. Otwiera ją energiczny Marsz góralski, w którym ludowy charakter muzyki został podkreślony wyrazistą rytmiką realizowaną przez perkusję. Mazurek jest powolny i oniryczny, a senny, marzycielski klimat podkreślają flażolety w partii smyczków. Żartobliwy Krakowiak mocno odbiega od ludowego pierwowzoru – dużo tu gagów w instrumentacji, a także dowcipnych zawieszeń narracji. Także tutaj dużo jest perkusji (uderzenia w bęben i werbel), perkusyjnie grają też smyczki, w partii których Panufnik wykorzystał artykulację col legno. W Pieśni nadwiślańskiej, podobnie jak w Mazurku, jesteśmy dość daleko od ludowości, której echa co prawda gdzieś się odzywają, ale są dość subtelnie zakamuflowane. Uwagę zwraca subtelne, wysmakowane brzmienie i specyficzna dla muzyki Panufnika marzycielska aura. Kołysanka na dwie harfy i smyczki z 1947 roku była pierwszym utworem, w którym Panufnik sięgnął po ćwierćtony. Pomysł napisania tego utworu przyszedł do twórcy podczas nocnego spaceru nad Tamizą. Pulsujący rytm harf oddaje niezmienny, kołyszący rytm rzeki, podczas gdy dysonansowa tkanina smyczków odzwierciedla płynące po niebie chmury. Nad tym wszystkim, niby księżyc, unosi się pentatoniczna melodia ludowej pieśni Przyjechał do niej, grana po kolei przez trzy instrumenty solo (skrzypce, altówkę i wiolonczelę) która zapada się i wyłania z brzmienia jak księżyc na pokrytym chmurami niebie. Niezwykły, oniryczny, bardzo nastrojowy i uderzająco oryginalny utwór, który od momentu prawykonania nie stracił nic ze swojej świeżości.
VI Symfonia nosi tytuł Sinfonia mistica. To jeden z wielu utworów kompozytora, które zainspirowane zostały przez układy geometryczne. Rządząca nimi symetria i czystość formy były dla Panufnika szalenie inspirujące. Zainteresowało go, że potrzeba sześciu kół tej samej wielkości, aby otoczyć jedno koło tej samej wielkości; było to dla niego symbolem harmonii i doskonałości. A jak to się ma do muzyki? Szósta składa się z sześciu części (wolna-szybka-wolna-szybka-wolna-szybka), a każda z nich oparta jest na sześciu trójdźwiękowych motywach, zawiera sześć formuł melodycznych, sześć kombinacji harmonicznych i utrzymana jest w takcie sześciodzielnym. To oczywiście interesujące, ale szkoda byłoby czasu na mówienie o Szóstej, gdyby były to tylko intelektualne zagrywki, stanowiące pretekst do napisania drętwej kompozycji. Przeciętnego słuchacza takie zabiegi mogą przecież wcale nie obchodzić, może chcieć po prostu wysłuchać muzyki, które go poruszy i zaciekawi. Takiego odbiorcę dzieło Panufnika nie rozczaruje. Jest nastrojowe, kontemplacyjne, choć rzeczywiście jest to muzyka nieco wycofana emocjonalnie. Jeszcze bardziej poruszająca (i jednak mniej abstrakcyjna) jest następna kompozycja – Muzyka jesieni z 1962 roku. Kompozytor przystąpił do pisania, chcąc oddać w muzyce nastrój tej pory roku, jednak w tym samym czasie dowiedział się o śmiertelnej chorobie przyjaciółki Winsome Ward. Panufnik pisał w Autobiografii: „temat zamierania życia w przyrodzie zyskał (…) okrutną analogię w bolesnej świadomości zamierania życia w najdroższej mi istocie – życia, które nie odrodzi się już z nadejściem kolejnej wiosny”. Autumn Music składa się z trzech odcinków – Andante, Presto agitato i ponownie Andante. Fatum symbolizowane jest przez powtarzany po wielokroć niski dźwięk fortepianu w środkowym odcinku, który może mieść skojarzenia z biciem żałobnego dzwonu. Wstęp i zakończenie są liryczne, melancholijne, pełne zadumy, ale też niepewności i niepokoju. To przepiękna kompozycja, której każda nuta została przez twórcę przeżyta do cna. W obsadzie zwraca uwagę brak skrzypiec, dzięki czemu barwa brzmienia sekcji smyczków jest zauważanie ciemniejsza. Hommage à Chopin to dzieło napisane z okazji stulecia zgonu tego twórcy. Panufnik upamiętnił go w ten sposób, że wykorzystał pięć melodii ludowych z Mazowsza, które opracował na wokalizujący sopran i fortepian. Później zaś, w drugiej połowie lat 60., przygotował wersję na flet i smyczki, którą nagrano tutaj pod batutą Borowicza. Nie nazwałbym tej suity arcydziełem, ale to muzyka pełna uroku, opracowana pomysłowo, której dobrze się słucha. Rapsodia była pierwszym utworem Panufnika skomponowanym po ucieczce do Anglii. To miniaturowy koncert na orkiestrę – w pierwszej cząstce, Molto rubato, instrumenty po kolei „przedstawiają się”. Środkowy, kontrastujący odcinek złożony jest z przenikających się rytmów krakowiaka i mazura. A ponieważ fragment ten jest dynamiczny i pełen energii, to w zakończeniu kompozytor ponownie wprowadził kontrast.
Czwarty krążek zawiera trzy symfonie – Drugą (Sinfonia elegiaca), Trzecią (Sinfonia sacra) oraz Dziesiątą. Pierwsze z tych dzieł to rezultat twórczego recyklingu, kompozytor wykorzystał tu bowiem materiał z socrealistycznej Symfonii pokoju, którą po ucieczce z Polski znacznie przerobił, usuwając część chóralną. Nowe dzieło, wykonane po raz pierwszy w Houston pod dyrekcją Stokowskiego, ma budowę łukową. Część pierwsza i trzecia to lamenty poświęcone ofiarom wojny, natomiast gwałtowne ogniwo środkowe przedstawia brutalność działań wojennych. W części pierwszej narrację prowadzą instrumenty dęte drewniane – fagoty i flety, a następnie waltornie. To muzyka łagodna, lekko rozkołysana i bardziej nawet marzycielska niż lamentacyjna. W Molto allegro zwraca uwagę duży udział perkusji i blachy, a więc instrumentów idealnie nadających się do muzycznego przedstawienia bitwy. Ale to dzieło Panufnika brzmi bardziej jak soundtrack do filmu przygodowego niż przejmujące do szpiku kości wyznanie. Część ostatnia to powrót początkowego materiału, który jednak tym razem brzmi inaczej, jest bardziej intensywny i bardziej emocjonalny. Sacra składa się z dwóch ogniw – pierwsze z nich to Wizja (składa się ona z trzech cząstek), drugie zaś to Hymn oparty na melodii Bogurodzicy. Wizja I to fanfara rozmieszczonych przestrzennie czterech trąbek, Wizja II to odcinek wyciszony, modlitewny, przeznaczony na smyczki, zaś Wizja III to kolejny obraz bitwy, tym razem dużo lepszy, Panufnik bowiem nie pożałował tu perkusji. Hymn zaczyna się zrazu nieśmiało, ale stopniowo brzmienie potężnieje, dochodzą kolejne instrumenty, aż w końcu docieramy do triumfalnej konkluzji. X Symfonia powstała na zamówienie sir Georga Soltiego z okazji stulecia Chicago Symphony Orchestra. Panufnik stworzył z tej okazji dzieło, w którym za cel postawił sobie skontrastowanie poszczególnych grup orkiestry, co pokazać miało bogactwo brzmienia CSO, wszakże bez uciekania się do pustej wirtuozerii. To dzieło dość krótkie (16 minut), jednoczęściowe, składające się z czterech kontrastujących ze sobą pod względem wyrazowym odcinków, granych attacca. Jest to utwór dość enigmatyczny pod względem nastroju, raczej mało wyrazisty. A może po prostu wena nie dopisała?…
Jednoczęściowa Metasinfonia, czyli Siódma, przeznaczona jest na smyczki, organy i kotły (obsada identyczna z koncertem organowym Poulenca!). Tytuł odnosi się do przemian barwy w przebiegu utworu (metachromatyka), a także do zmian w przebiegu narracji (metamorfozy). Tym razem Panufnik oparł się na kształcie podwójnej spirali. A jak przedstawia się sama muzyka? Początek jest dramatyczny, posępny, utrzymany w wolnym tempie i ciemnych barwach. Specyficzny nastrój wprowadzają też klastery w partii organów. Kotły zrazu milczą i włączają się do gry dopiero w drugiej fazie symfonii. To ciekawa kompozycja, o intrygującej kolorystyce, ciekawych kontrastach dramaturgicznych, niebanalna i dramatyczna. Pod jej koniec mamy także wirtuozowską kadencję organów. Sinfonia votiva (Ósma) powstała na zamówienie Boston Symphony Orchestra z okazji stulecia istnienia zespołu. Prawykonaniem pokierował Seiji Ozawa, który też jako pierwszy nagrał to dzieło. Składa się ono z dwóch odcinków – Con devozzione i Con passione. W pierwszym z nich znów odzywają się echa Bogurodzicy, a muzyka jest nastrojowa, tajemnicza, pełna też jednak skrywanego napięcia. Druga część, dużo krótsza, jest dramatyczna – duży do grania ma tu zwłaszcza blacha, a także perkusja – szczególnie efektownie brzmi odcinek z biciem dzwonów i uderzeniami tam-tamów. Jest to rodzaj miniaturowego koncertu na orkiestrę, co ma sens, bo przecież Panufnik wiedział, że ten jego utwór wykona jedna z najlepszych orkiestr na świecie. Efektownie i nastrojowo brzmi zakończenie, w którym dźwięk dzwonów i tam-tamów powoli wybrzmiewa. Nie jest to jednak w moim odczuciu arcydzieło. Ostatnia pozycja na płycie to Concerto festivo, utwór zamówiony przez London Symphony Orchestra z okazji 75-lecia zespołu. Pomposo, część pierwsza, to przebojowa, uroczysta fanfara grana przez blachę. Lirico to nastrojowe ogniwo utrzymane w wolnym tempie, w którym ciężar prowadzenia narracji spoczywa na smyczkach i drewnie. Giocoso rozpoczyna się wyraziście, od uderzeń bębnów, do których stopniowo dołączają pozostałe grupy instrumentów. To barwna, efektowna, pełna blasku muzyka, której świetnie się słucha. Panufnik planował, żeby można było wykonywać ten utwór bez dyrygenta. Jest to jednak dzieło dość trudne, więc kapelmistrz zazwyczaj jednak czuwa nad jego przebiegiem.
Lapidarne Concertino na kotły, perkusję i smyczki rozpoczyna się tajemniczym, nastrojowym biciem dzwonów. Dzieło składa się z pięciu granych bez przerw części – Entrata, Canto I, Intermezzo, Canto II oraz Fine. Jak wyjawił kompozytor, jego celem było wyeksponowanie śpiewności wszystkich instrumentów (stąd dwa ogniwa mają tytuł śpiew), a także pokazanie ich jakości barwowych. Połączenie liryzmu i popisowości jest tu bardzo udane, a wyczucie barw perkusji frapuje i fascynuje. Także to dzieło powstało na zamówienie LSO, a prawykonaniem dyrygował André Previn. Jednak główną atrakcję płyty stanowi Dziewiąta Panufnika, Sinfonia di Speranza, czyli Symfonia nadziei. To dzieło jednoczęściowe, ale jednocześnie bardzo rozbudowane, trwające ponad 40 minut. Powstało na zamówienie Royal Philharmonic Society, czyli instytucji, która zamówiła ongiś u Beethovena jego Dziewiątą. Symbolem tytułowej nadziei uczynił Panufnik tęczę, rozpisał także diagram będący podstawą kompozycji. Twórca pisał: „Chciałem przetłumaczyć na język muzyczny prawa optyki geometrycznej, te tajemnicze i ukryte relacje, takie jak refrakcje w odbiciu i symetrie w symetrii”. Uwagę słuchacza o wiele bardziej niż intelektualna podstawa tego dzieła przyciąga jednak jego dramatyczny wyraz, a także brzmienie klawesynu. To intrygująca, pełna napięcia kompozycja, może momentami trochę za bardzo rozciągnięta, ale pomimo tych mankamentów bardzo interesująca.
Tytuł Piątej to Sinfonia di sfere (Symfonia sfer). Może on być trochę mylący, gdyż pomyśleć można, że chodzi tu o inspirację myślą Pitagorasa. Panufnikowi chodziło jednak o kształty geometryczne, a swój zamiar opisał następująco: „Tytuł miał sugerować słuchaczowi jakąś podróż w przestrzeń, doświadczaną wewnętrznie i zewnętrznie”. Jest to więc muzyka bardziej spekulacyjna, emocjonalnie dyskretna, ale w tej spekulacyjności i intelektualności nie gubi się mimo wszystko intrygujące wyczucie barw, jakie posiadał ten twórca. Uwagę zwraca zwłaszcza użycie perkusji, która ożywia narrację, wprowadza do niej ruchu i w rezultacie ożywienie. Panufnik wykorzystuje także z upodobaniem wysoki rejestr fortepianu, brzmiący migotliwie, szkliście i chłodno. Koncert na fagot z 1985 roku składa się z pięciu ogniw: Prologo, Recitativo I, Recitativo II, Aria oraz Epilogo. To kompozycja zaskakująco dramatyczna, a Robert Thompson, dla którego dzieło to powstało, przyznawał, że wykonując koncert czuje się jak śpiewak, który wykonuje dramatyczną arię operową. Soliście towarzyszy niewielka orkiestra, złożona z fletu, dwóch klarnetów i smyczków. Sercem całej kompozycji jest czwarte ogniwo, w którym Panufnik wyeksponował śpiewną melodykę, opartą na pieśniach polskich. To dzieło zdecydowanie bardziej przystępne niż Sinfonia di sfere, poruszające i niebanalne. Love Song to utwór napisany w oryginale na mezzosopran i fortepian lub harfę w 1976 roku. Wersję na mezzosopran, harfę i smyczki kompozytor ukończył kilka dni przed śmiercią. To dzieło poruszające, intymne i pełne ciepła, w którym na pierwszy plan wysuwa się piękna, momentalnie zapadająca w pamięć melodia. Panufnik wykorzystał tu tekst XVI-wiecznego angielskiego poety, Philipa Sidney’a. Płytę wieńczy krótka kompozycja na smyczki – Landscape. Kompozytor tak skomentował to dzieło: „Jest to próba przeniesienia do muzyki pejzażu z mojej wyobraźni podobnego do tych, które oglądałem w Suffolk lub pamiętam z Polski – rozległy krajobraz, który wzbudza melancholię – gdzie odległy i zanikający w dali horyzont wzmaga poczucie przestrzeni i sprzyja kontemplacji. […] W ostatnich taktach […] można sobie wyobrazić samego siebie ze wzrokiem utkwionym w jeden punkt rozmywającego się horyzontu do momentu, aż rozpłynie się w nieskończoność”. Utwór ma prostą, trzyczęściową budowę. Po powolnym, melancholijnym wstępnie następuje odcinek bardziej napięty, zaś w zakończeniu powraca materiał z początku utworu, ale bardziej posępny. Także tutaj, jak to często u Panufnika, odzywają się echa muzyki polskiej. Bardzo piękna, poruszająca i bezpośrednia muzyka.
Ostatni, ósmy krążek, zawiera trzy koncerty. Rozpoczyna go Koncert skrzypcowy, napisany dla Yehudiego Menuhina w 1971 roku. Ma tradycyjną, trzyczęściową budowę – Rubato, Adagio i Vivace. Inspirację do napisania dzieła stanowiły wspomnienia z dzieciństwa. Ojciec kompozytora były lutnikiem i to właśnie wspomnienie zapachu drewna i gry jego matki sprawiło, że dzieło to jest liryczne i pełne głębi i ciepła, przesycone jest także, co podkreślał autor, atmosferą polskości. „Komponowałem utwór, który raczej miał ukazywać duszę wykonawcy, niż zamieniać gryf skrzypiec w boisko gimnastyczne dla skaczących palców” – tak o utworze tym pisał Panufnik. Zamierzenie to w pełni osiągnął. Soliście towarzyszy orkiestra smyczkowa, co także wpływa na homogeniczność brzmienia. Wiele tu odcinków, w których solista gra sam, a ogólny nastrój tego dzieła przywodzi na myśl niespieszne snucie wspomnień. W szybciej części utrzymane jest jedynie ogniwo ostatnie, będące dowcipnym oberkiem. Elementów wirtuozowskich za bardzo tu nie ma i jeśli ktoś ich szuka, to może poczuć się rozczarowany. Jednak ciepło i poetyckość tej muzyki także pozostawia w słuchającym swój własny, bardzo wyrazisty ślad. Alexander Sitkovetsky gra partię solową bardzo wprost, bez doszukiwania się w tej muzyce jakichś retorycznych gestów, nie przesadza też z wibracją, co wpływa na atmosferę bezpośredniości. Napisany dla Mścisława Rostropowicza w 1991 roku Koncert wiolonczelowy był ostatnim większym dziełem Panufnika. Soliście towarzyszy tu niewielki zespół złożony z obojów, klarnetów, waltorni, perkusji i smyczków. Utwór składa się z dwóch kontrastujących pod względem tempa ogniw – Adagio i Vivace. Cała rzecz rozpoczyna się dość nieśmiało, by po chwili rozwinąć się w szeroką, pełną niepokoju kantylenę, snutą przez wiolonczelę ponad zaskakująco rozbudowanymi liniami innych instrumentów. Także druga część nie przynosi rozjaśnienia nastroju – to muzyka co prawda dynamiczna, ale także pełna niepokoju. Raphael Wallfisch dobrze radzi sobie z wykonaniem partii solowej, gra ekspresyjnie i wyraziście podkreśla momenty kulminacyjne. Podobnie jak w przypadku Koncertu skrzypcowego, także tutaj celem kompozytora było pokazanie głębi brzmienia solowego instrumentu. Ostatnie dzieło na płycie to Koncert fortepianowy z 1961 roku. Obecny kształt dzieło to zyskało jednak dopiero w połowie lat 80., kiedy kompozytor napisał otwierającą je Entratę. Część druga wydała mi się za bardzo chaotyczna i pomimo prób stworzenia nastroju nudnawa. Nie lepiej jest z wieńczącą cały utwór pstrokatą szybką częścią ostatnią. Nie jest to najlepszy utwór Panufnika!
Muzyka Panufnika jest szczera, pisana była przeważnie z potrzeby serca, bez oglądania się na panujące trendy. Artysta zamknął się trochę w wieży z kości słoniowej i nie dał się wciągnąć w serialistyczne czy sonorystyczne przygody. Pozostał sobą, to co komponował pisał z pełnym przekonaniem. Chwała mu za to! To stanowi największą wartość jego twórczości i właśnie to sprawia, że ta muzyka nadal żyje i porusza. Które dzieła najbardziej zapadły mi w pamięć? Uwertura tragiczna, Nokturn, Kołysanka, Muzyka jesieni, Pieśń miłosna, Pejzaż, Koncert fagotowy, Koncert skrzypcowy i Koncert wiolonczelowy. Intrygująca jest większość symfonii (może za wyjątkiem Sinfonia votiva), ze szczególnym uwzględnieniem dzieł takich jak Metasinfonia i Sinfonia di sfere. Zdecydowanie warto do tej muzyki wracać i się w niej zagłębiać. Warto zwrócić uwagę, że tytuł albumu, Complete Symphonic Works, jest mylący. Nie ma tu bowiem ani wczesnego Concerto in modo antico (inaczej Koncertu gotyckiego, dziełem tym dyrygował 2014 roku w Warszawie podczas koncertu z Chicago Symphony Orchesta Riccardo Muti), Tryptyku jagiellońskiego na smyczki ani kompozycji z okresu dojrzałości, Arbor cosmica na 12 instrumentów smyczkowych. Szkoda, bo materiału było akurat na jedną płytę. Być może przeważył fakt, że są to dzieła przeznaczone na mniejsze składy. Pomimo tego album gorąco polecam! To znakomite kompendium twórczości Andrzeja Panufnika, znakomicie nagrane i świetne pod względem wykonawczym.
Andrzej Panufnik
Complete Symphonic Works
Polska Orkiestra Radiowa
Konzerthausorchester Berlin
Anna Sikorzak-Olek – harfa
Łukasz Długosz – flet
Michael von Schönermark – fagot
Sarah van der Kemp – mezzosopran
Alexander Sitkovetsky – skrzypce
Raphael Wallfisch – wiolonczela
Ewa Kupiec – fortepian
Łukasz Borowicz – dyrygent
CPO
Zrealizowano w ramach stypendium Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego