Anne-Sophie Mutter nie pojawia się w Polsce zbyt często, ale pomimo tego można usłyszeć u nas jej grę w miarę regularnie. Tym razem artystka odbywa trasę koncertową w kameralnym składzie, prezentując zamówione przez siebie Ghost Trio autorstwa amerykańskiego kompozytora Sebastiana Curriera. Towarzyszy jej wieloletni partner sceniczny, pianista Lambert Orkis i wiolonczelista Maximilian Hornung. Wizytę artystki w NFMie uświetniło odkrycie poświęconej jej tablicy pamiątkowej. Nic dziwnego – Mutter przyjaźniła się z patronem tej instytucji, Witoldem Lutosławskim, który napisał dla niej kilka utworów.
W pierwszej części koncertu znalazły się dwa dzieła przeznaczone na trio. Ghost Trio Curriera polska (i w ogóle europejska) publiczność usłyszała we Wrocławiu po raz pierwszy. Jest to złożona z dziewięciu ogniw (ich tytuły to kolejno Lyrical, Energetic, Remote, Ghost scherzo, Expressive, Syncopated, Mysterious, Forceful i Gentle) pastiszowa kompozycja, w której pobrzmiewają echa dzieł pisanych na przełomie XVIII i XIX wieku. Zgodnie z komentarzem kompozytora te quasi-cytaty są jak duchy i stąd też wziął się tytuł dzieła. Oczywiście jest to wizja tej muzyki przefiltrowana przez współczesną wrażliwość, stąd też jaskrawe momentami dysonanse i rozszerzone środki brzmieniowe w postaci gry sul ponticello, flażoletów czy glissand. Słucha się tego dzieła z przyjemnością. Jest dość krótkie, a części są wyraziste w nastroju i mocno ze sobą kontrastują. Czy jest to arcydzieło? Nie, ale wykonane zostało starannie i z zaangażowaniem, co bardzo się chwali. Kompozytor był obecny na koncercie i zebrał swoją porcję owacji. Publiczność najwyraźniej nie orientowała się, kiedy należy klaskać, i przerywała wykonanie brawami po niektórych ogniwach, co kompletnie niszczyło atmosferę.
Trio D-dur Duch Ludwiga van Beethovena wykonane zostało dźwiękiem pełnym, mocnym i wyrazistym. Oczywiście wykonawcy sugestywnie cieniowali dynamikę tam gdzie było to potrzebne. Znakomicie zagrał na wiolonczeli Hornung. Nie był statystą, co może się czasem zdarzyć przy tak gwiazdorskim składzie, gdzie najbardziej rozpoznawalny wykonawca przyćmiewa pozostałych. Grał wyraziście, ciepło i ekspresyjnie, doskonale uzupełniając się z Mutter, która także nie żałowała smyczka. Orkis miał piękne piana w prawej ręce w wysokim rejestrze. Szczególnie sugestywnie wypadła ekspresyjna wolna część, od której utwór wziął swój podtytuł. Jednocześnie jednak miało się wrażenie, że nie ma tam zbyt wielu uczuć, że ta ekspresyjność była raczej wykoncypowana niż odczuta.
Trzy romanse op. 22 Clary Schumann zagrane zostały przez Mutter gęstym, oleistym legato, z maksymalną wibracją, co dało rezultat rzewny, sentymentalny i ckliwy. Doskonale rozumiem że nie są to wiekopomne arcydzieła, ale mimo wszystko można zagrać takie utwory w mniej pretensjonalny sposób. Szczególnie kiedy chce się dowieść, że Schumann była dobrą kompozytorką, a taki chyba był zamiar wykonawców. Nie udało się, bo wykonanie było w fatalnym guście.
III Sonata d-moll Johannesa Brahmsa zaczęła się obiecująco. Mutter grała na początku inaczej, mniej tłusto, bardziej klasycznie niż romantycznie. Sytuacja ta jednak szybko uległa zmianie i zaraz wróciliśmy do estetyki salonowej. Najgorzej wypadła część wolna, z potężnym vibrato, portamentami i podjazdami na dźwięki, które sprawiły że brzmiała jak soundtrack z kiepskiego melodramatu z lat 30. Taka estetyka pasowała Fritzowi Kreislerowi sto lat temu, bo to były inne czasy i inne zwyczaje wykonawcze. Tam to było zresztą autentyczne, a tutaj – pretensjonalne. Scherzo grane było szybko, z ostrym, szorstkim staccato, a ostry, szybki i mechaniczny był też finał.
Na pierwszy bis zabrzmiał pierwszy z Tańców węgierskich Brahmsa. Do tej muzyki taki efekciarski styl wykonania pasował. Zmiany tempa co pół taktu, wyolbrzymione akcenty i ekstremalne zmiany dynamiki – ta interpretacja także brzmiała jak z nagrania sprzed stu lat, ale tutaj to pasowało. Drugi bis zagrany został w potrójnym składzie – był to temat z Listy Schindlera Johna Williamsa. Brzmiał łzawo, a przez to nieciekawie. Ta muzyka sama w sobie jest już dość rzewna, nie ma więc potrzeby tak jej dosładzać. Mutter mogłaby zagrać jakkolwiek. Ma świetną technikę, która daje jej nieograniczone wręcz możliwości. Artystka wybiera jednak zdecydowanie grę pod publiczkę, co jest mocno rozczarowujące.
foto. Karol Sokołowski/NFM