Sobotni koncert Antoniego Wita w Filharmonii Krakowskiej był połączeniem ognia i wody, i to zarówno jeśli chodzi o obu kompozytorów, których dzieła wykonano, jak też w kwestii podejścia dyrygenta do ich dzieł. Ale po kolei!
W pierwszej części koncertu znalazły się dwa utwory Johannesa Brahmsa – Rapsodia na alt, chór męski i orkiestrę oraz Pieśń przeznaczenia na chór i orkiestrę. Oba utwory dużo łączy – są mroczne, poważne i surowe. Wit dobrze odnalazł się w tej estetyce, umiejętnie podkreślił charakter i specyficzny, dość ponury koloryt tej muzyki. Dyrygent nie jest kolorystą, bardziej konstruktywistą, co dobrze pasuje też do estetyki Brahmsa. Dobrze skontrastował ze sobą dwa odcinki Schiksalslied – powolny wstęp i gwałtowne, pełne dramatyzmu rozwinięcie. Dobrze podkreślił także słyszany w partii kotłów rytm, będący czytelnym nawiązaniem do motywu losu z Piątej Beethovena. Znakomicie wypadło solo w wykonaniu Ewy Marciniec, która dysponując mocnym i nośnym głosem bez problemu przebijała się przez chór i orkiestrę. Także śpiewacy zaprezentowali się nad wyraz korzystnie, tak samo jak orkiestra pod batutą Wita. Dyrygent ma ogromne doświadczenie z repertuarem chóralnymi – to widać, słychać i czuć, a rezultaty są znakomite.
O ile trzeźwa, surowa muzyka Brahmsa może stanowić wręcz symbol spokoju, zrównoważenia i konserwatyzmu, a tyle spowita w mistycznych oparach awangardowa twórczość Aleksandra Skriabina to doskonała egzemplifikacja romantycznej egzaltacji i emocjonalnego rozpasania. Dobrym przykładem jest I Symfonia, sześcioczęściowe dzieło, które Wit poprowadził w Krakowie po raz pierwszy w życiu. Połączenie Skriabinowskiej rozlewności i charakterystycznej dla Wita trzeźwości podejścia to mariaż ognia i wody. Okazał się on jednak nad wyraz udany! Przede wszystkim Wit nic nie przeciągał, nic nie rozwlekał, mocno trzymał całą symfonię w ryzach, nadając narracji spójności. Jednocześnie już od pierwszych taktów, od miękkiego solo klarnetu jasnym było, że nie będzie to interpretacja sucha i wyzuta z emocji. Była tam miękkość i był liryzm – ale w odpowiednich, znakomicie dobranych proporcjach. Świetnie wypadły nie tylko konkretnie prowadzone części w wolnych i umiarkowanych tempach, ale też ogniwa szybkie – dramatyczne drugie i pełne humoru czwarte, w którym widać było, że dyrygent i orkiestra dobrze się bawią. Soliści – Marciniec i Rafał Bartmiński – umieszczeni zostali pod filarem, co było dobrą decyzją, biorąc pod uwagę jak mało mieli do śpiewania i jak mocnymi głosami dysponują. Byli przez cały czas doskonale słyszalni, co było też zasługą Wita, który potrafił umiejętnie ustawić proporcje dynamiczne pomiędzy solistami, chórem a orkiestrą. Całość zabrzmiała dzięki temu bardzo czytelnie, co publiczność przyjęła z wielkim entuzjazmem, urządzając wykonawcom owację na stojąco. Zdecydowanie na nią zasłużyli, w sugestywny i pełen życia sposób oddając sprawiedliwość wczesnemu dziełu Skriabina. Z oczywistych powodów nie wiemy co sądziłby Brahms o muzyce Rosjanina (bo nie dożył czasów, w których mógłby się z nią zapoznać), ale w czasie przedkoncertowego spotkania Wit przytoczył zabawną anegdotę ze wspomnień Artura Rubinsteina. Pianista poznał się ze Skriabinem w Paryżu. W czasie zapoznawczej rozmowy przy kawie i ciastku kompozytor zapytał wykonawcę o to, jaki jest jego ulubiony twórca. Rubinstein bez zastanowienia odpowiedział że Brahms. W rezultacie Skriabin zrobił mu karczemną awanturę, argumentując, że on jest teraz wielbicielem Skriabina (bardzo skromnie!) i wyszedł z lokalu nie płacąc rachunku, co Rubinstein skrzętnie odnotował (nie podając wszakże kwoty). Dobre, co?
foto. Krzysztofa Kalinowskiego Afera-Studio.pl / Filharmonia Krakowska