Na pierwszy tegoroczny koncert w ramach Festtage w Berlinie Daniel Barenboim wybrał jeden tylko utwór, który wykonał z Wiener Philharmoniker. Była to VII Symfonia e-moll Gustava Mahlera – trudny kawał muzyki, wymagający od orkiestry nielichych zdolności technicznych i koncentracji przez prawe 1,5 godziny. Od publiczności Mahler wymaga naturalnie równie dużo, bo trzeba się tu mocno skupić, aby wyłapać wszystkie wątki. Siódma to chyba najbardziej niejednorodna z symfonii Mahlera. Jej klimat oscyluje od demonicznych rozbłysków, przez sielskie pastoralne epizody z dzwonkami pasterskimi i odcinki tak radosne, że aż mało w tej radości wiarygodne. Kompozytor radykalnie odchodzi tu też od tradycyjnej tonalności, wyzyskuje z orkiestry dziwne i niezwykle wyszukane kombinacje barwne. Kiedy się już jednak Siódmą przetrawi i zrozumie, kiedy da się sobie na to czas – staje się dziełem fascynującym i porywającym.
Interpretacja Barenboima była bardzo nietypowa. Symfonie Mahlera nie są zresztą jakoś mocno z Barenboimem kojarzone, a ja też miałem go do tej pory za typa raczej apatycznego i flegmatycznego, czemu już nie raz dawałem wyraz. Spodziewałem się więc raczej takiego „Brucknero-Mahlera”, brzmienia ciężkiego i masywnego. Ale ta Siódma już od pierwszych dźwięków była niezwykła. Dyrygent podkreślał ostrą i wyrazistą rytmikę, a charakterystyczny motyw rytmiczny otwierający Symfonię przewijał się przez różne grupy smyczków z ostrością i klarownością. To był ostry Mahler, awangardowy, pełen napięcia i dynamizmu. Kontrastowały z tym podejściem śpiewne pastoralne epizody z użyciem dzwonków pasterskich. Były one odpowiednio skontrastowane, potraktowane miękko i zagrane dźwiękiem pastelowym i nasyconym. Nawet tu jednak Barenboim nie popadał w zbytnią przesadę, dbając o spójność formy i wyrazu. Zakończenie było piorunujące – szybkie i ekscytujące, zbudowane w sposób prawdziwie imponujący.
Nachtmusik I również zabrzmiała ostro i wyraziście. Wspaniałe były dialogi dwóch waltorni na początku tej części, motorycznie i zdecydowanie brzmiało col legno smyczków. Odcinki w rytmie walca Wiedeńczycy rozkołysali tak jak to tylko oni potrafią. Dużo było tu zabawy dynamiką, przyciszania orkiestry w odcinkach o kameralnej obsadzie, skontrastowanych z ostrymi nawoływaniami trąbek i świetnie wydobytymi nawoływaniami dzwonków.
„Cieniste” Scherzo Barenboim wziął w szybkim tempie, wydobywając z orkiestry maksimum ostrości. Chropowate zawołania drewna, piskliwe dźwięki klarnetów czy bartokowskie pizzicata, przy których struny uderzały o gryf – wszystko to tworzyło obraz tyleż frapujący i wyrazisty, co upiorny.
Jedynym miejscem, które daje trochę wytchnienia jest w tej symfonii Nachtmusik II, ale i tutaj Barenboim nie odpuścił, przyjmując szybkie tempo i eksponując nawet tutaj awangardowe ostre brzmienia zamiast czułej kantyleny. Było w tym dużo napięcia, była koncentracja i energia. Mini koncert na mandolinę i gitarę wypadł przepięknie. Żadnego rozpływania się w nastrojach, żadnego rozczulania. Narracja była płynna i konkretna.
Nie było już dla mnie niespodzianką, że Rondo Finale potraktowane zostało tak samo, przy czym ritardando wprowadzane przy każdym powrocie tematu spajało całość i nadawało narracji logiki. Przepięknie brzmiała sekcja blachy, a także perkusja, ze świetnie dobarwiającym całość tam-tamem i potężnym dźwiękiem dzwonów. Pod koniec Rondo nabrało prawie niepowstrzymanego rozpędu, cały czas był to jednak rozpęd i masa, w której praktycznie wszystko było pod kontrolą. Brzmienie nawet w najgłośniejszym tutti było przejrzyste i selektywne.
Moje pierwsze spotkanie z Wiedeńczykami i z Barenboimem za pulpitem dyrygenckim oceniam bardzo pozytywnie. Orkiestra grała zjawiskowo, jednak nawet im zdarzały się od czasu do czasu drobne błędy intonacyjne. Ale przynajmniej słychać, że grali to żywi ludzie, a nie maszyny. Stawiam ich ex aequo Berlińczyków. Barenboim eksponował w swojej interpretacji ostre akcenty rytmiczne i wyrazistą, intrygującą kolorystykę. W wyrazisty sposób umiejscowił dzieło austriackiego kompozytora w kontekście dwudziestowiecznej awangardy i odarł je z romantycznych miękkości. A najbardziej podobało mi się to, że kiedy się na niego patrzyło widać było, że ewidentnie ma z dyrygowania tym utworem sporo frajdy.
foto. © Thomas Bartilla