Stało się! Berlińczycy po raz kolejny zawitali do Polski, odwiedzając tym razem dwa miasta: Wrocław i Katowice. Trudny wybór, jeśli chodzi o to, która sala jest lepsza do wysłuchania takiego koncertu. Ponieważ jednak we wtorek w Wiedniu koncertowali Londyńczycy, wybór padł na NOSPR, gdzie BP grali następnego dnia. Z orkiestrą przyjechał też wieloletni koncertmistrz (jeden z trzech), Daniel Stabrawa, wybrany na stanowisko jeszcze za czasów Karajana. Zespołem pokierował zaś niespełna 43-letni Yannick Nézet-Séguin, dyrektor orkiestr w Montrealu, Filadelfii i Metropolitan Opera. Jakim cudem udaje mu się te trzy stanowiska pogodzić – nie mam pojęcia. Miałem w pamięci jego występ z orkiestrą z Rotterdamu podczas jednego z Festiwali Beethovenowskich, kiedy świetnie akompaniował Lisie Batiashvili w Koncercie Beethovena, a potem poprowadził Szóstą Czajkowskiego, która była naprawdę przejmująca i wstrząsająca.
Morze Debussy’ego, od którego rozpoczął się środowy koncert, wstrząsające samo w sobie nie jest. Było zagrane przepięknie, ze świetnym wyczuciem kolorystyki, ale podczas słuchania przez cały czas nie opuszczało mnie wrażenie, że orkiestra dopiero się rozgrzewa i nie daje z siebie wszystkiego. Wszystko było precyzyjne, dopieszczone, a każda sekcja orkiestry zaprezentowała się od jak najlepszej strony. Rewelacyjnie, dźwięcznie i wyraziście brzmiały pizzicata kontrabasów i wiolonczel. Przepiękne było drewno, blacha doskonale stopiona i zbalansowana z resztą zespołu. Nie słyszałem jeszcze nigdy, aby jakaś orkiestra rozpoczęła Morze tak cicho, by kontrabasy grały aż tak eterycznie. Nie było jednak perfekcyjnie i bezbłędnie – w kulminacji pierwszej części zdarzyła się drobna nierówność w tutti, co tylko upewniło słuchających, że to grają żywi ludzie, a nie roboty. Stylistycznie interpretacja Nézeta-Séguina była eklektyczna. Nie była ani po francusku lakoniczna, ani (dzięki Bogu!) nadmiernie romantyczna. Były tam odcinki raczej powolne (ale w granicach normy), dyrygent za to nigdy orkiestry za bardzo nie poganiał. Słuchało się tego wykonania z ogromną przyjemnością, smakując detale i doceniając piękno gry Berlińczyków.
Jednak to wykonanie V Symfonii Prokofiewa było prawdziwym szokiem. To specyficzne dzieło, zbudowane na zasadzie dramaturgicznej per aspera ad astra, kończące się motorycznym, frenetycznym Allegro giocoso. Berlińczycy zagrali pewnie, dźwiękiem mocnym, zdecydowanym i wyrazistym, imponując precyzją i emocjonalnym rozmachem. Kapitalnie podkreślali wyrazistą rytmikę, tak charakterystyczną dla dzieł Prokofiewa, co dało rewelacyjne efekty zwłaszcza w części drugiej – motorycznym Allegro marcato. W trio przepięknie, ironicznie zaprezentował się klarnet. Nézet-Séguin czuł muzykę rosyjskiego kompozytora lepiej niż tryptyk Debussy’ego, co było wyraźnie słyszalne. Był to żywe, energiczne i zaangażowane granie, w którym nie liczy się już pokonywanie jakichkolwiek ograniczeń technicznych, a samo muzykowanie i poszukiwanie ukrytego między wierszami sensu. Adagio było sercem symfonii, i w interpretacji tej części Berlińczycy osiągnęli autentyczną, przejmującą głębię. Finałowe Allegro giocoso to był już czysty szał, muzyka o nastroju nie tyle wesołym, jak tytuł sugeruje, co euforyczno-maniakalnym, z obsesyjnie powtarzanymi, krótkimi motywami. Genialne (tak pod względem kompozycyjnym jak wykonawczym) było nagłe ograniczenie składu tuż przed ostatnim tutti tylko do kwartetu (dwie wiolonczele i dwoje skrzypiec). Kapitalne, wzorcowe wykonanie, które wbijało w fotel i które na zawsze pozostanie w pamięci.
Na uznanie zasługuje też pójście w stronę repertuarowej nieoczywistości i zaprezentowanie dzieła, które przecież nie jest aż tak bardzo znane, ani ograne tak jak wiele innych kompozycji. Nézet-Séguin dyrygował bez batuty, gestami szerokimi i ekspresyjnymi, nie popadając przy tym jednak w przesadę. Sposób jego kierowania zespołem skojarzył mi się ze Stokowskim – legendarnym dyrektorem Filadelfijczyków, który także znany był z dyrygowania bez batuty. Przesympatyczny dyrygent w krótkiej rozmowie wyprowadził mnie jednak z błędu – Stokowski raczej go nie inspirował, a dyrygować dłońmi po prostu lubi, bo uważa że uzyskuje przy tym lepsze rezultaty. Poza tym często zdarza mu się po prostu zapominać o zabraniu batuty, a jak już jest na próbie to musi sobie już przecież jakoś radzić. W rozmowie pojawiło się też podchwytliwe pytanie: Wrocław czy Katowice? Zadałem je trochę przekornie, bo obie sale są przecież wyśmienite. Nézet-Séguin stwierdził, że sala NFM jest bardziej kameralna i w konsekwencji chyba lepiej wypadło tam cyzelowanie detali w Morzu, natomiast sala NOSPR ma więcej przestrzeni i więcej można tu zdziałać w zakresie dynamiki, co przydało się bardzo w Prokofiewie. Tym samym Maestro potwierdził moje intuicyjne przypuszczenia, z czego się bardzo cieszę. Cieszę się też, że udało mi się być na tym koncercie. Ten sezon jest wyjątkowo obfity jeśli chodzi o koncerty świetnych orkiestr, ale ten koncert i ta interpretacja Prokofiewa były naprawdę wyjątkowe.
foto. Bartek Barczyk/NOSPR