Bernard Haitink rozpoczął nagrywanie symfonii Gustava Mahlera już pod koniec lat 60 ubiegłego stulecia. Dziś, po pięciu dekadach, liczący sobie 88 lat holenderski dyrygent jest niekwestionowanym mistrzem w interpretowaniu dzieł tego kompozytora. Niewielu dyrygentów może się z nim równać pod względem jakości wykonań i ilości nagromadzonych doświadczeń. Należący do tego samego pokolenia wybitni interpretatorzy dzieł Mahlera – Claudio Abbado i Pierre Boulez, już nie żyją. Z generacji młodszych od nich kapelmistrzów chyba tylko Sir Simon Rattle i Riccardo Chailly mogą równać się z Haitinkiem w tym repertuarze. Z racji zaawansowanego wieku holenderski dyrygent nie występuje już tak często jak kiedyś. A to powoduje też, że jego koncerty należą do kategorii wydarzeń szczególnych – rzadkich, oczekiwanych niecierpliwie. Kiedy przeglądałem repertuar Berliner Philharmoniker na bieżący sezon, jego koncert z Dziewiątą Mahlera w programie od razu zwrócił moją uwagę. Znam nagranie Haitinka tego utworu z orkiestrą Concertgebouw, znam też kilka jego nagrań z lat 60. Są świetne i słusznie przeszły do klasyki fonografii. Recenzje ostatnich koncertów i płyt dyrygenta bywają jednak niezbyt entuzjastyczne. W części z nich można spotkać się z opinią, że „to już nie ten Haitink co kiedyś”. Miałem więc pewne obawy, czy długa podróż do Berlina jest w tym przypadku opłacalna. Postanowiłem jednak na własne uszy przekonać się, jak się sprawy mają.
Okazało się, że był to jeden z najlepszych koncertów, na jakich byłem w ciągu całego mojego życia. Złożyło się na to wiele elementów. Przede wszystkim – kosmiczna jakość gry Berliner Philharmoniker. Tak przepięknej, barwnej i dopracowanej gry nie słyszałem bardzo dawno. Nie przeczuwałem nawet, że można odnaleźć w Dziewiątej Mahlera tyle poziomów dynamicznych. Wszystko – od najdelikatniejszego piano pianissimo do potężnego forte – było niezwykle wyraziste. Tam nie gubił się żaden detal, a nawet kiedy w kulminacjach natężenie emocji sięgało zenitu, brzmienie pozostawało pełne i soczyste. Gorsze orkiestry czasem grają w takich momentach „ile fabryka dała” i powstaje matowy hałas. Tutaj wyraźnie słychać było tremolo smyczków, długo trzymane dźwięki blachy (która bardzo pilnowała się, żeby nie zagłuszać reszty zespołu!) i tryle drewna. Gęsta faktura pierwszej części była, pomimo ciepłego i nasyconego brzmienia, przejrzysta, a środkowe głosy były wyraźnie słyszalne. Nigdy wcześniej nie słyszałem też tak cicho i pięknie grającej blachy, zwłaszcza puzonów. Dialog waltorni i fletu w pierwszej części wypadł przepięknie. Ostro, chropowato i brzydko brzmiał lendler, a usłyszeć w nim można było takie z pozoru nieistotne detaliki jak dialog kontrafagotu z fagotem. W Rondzie Burlesce błyszczał przede wszystkim chochlikowaty klarnet Es, a także harfy. Tak przepięknych glissand w wykonaniu tych instrumentów nie słyszałem już dawno.
Wydobycie tych wszystkich elementów nie byłoby możliwe, gdyby nie obecność Haitinka za pulpitem dyrygenckim. Jego tempa były raczej niespieszne, ale kiedy muzyka tego potrzebowała umiejętnie dawkowane acceleranda wydobywały z dzieła Mahlera ostrość i dramatyzm. Rewelacyjne były zwłaszcza ostre i zdecydowane wejścia wiolonczel w pierwszej części. Udało mu się to, co jest w tej muzyce najtrudniejsze – wydobyć tę specyficzną, mahlerowską ostrą refleksyjność, napięcie obecne nawet w najdelikatniejszych i najspokojniejszych momentach. Tych zaś było tu mnóstwo. Były tu chwile, w których narracja zdawała się zatrzymywać, a orkiestra grała wręcz na granicy słyszalności. Kulminacja w pierwszej części była zbudowana rewelacyjnie, a gwałtowne rozładowanie napięcia przeszywało do głębi.
Haitink bardzo umiejętnie eksponował kontrasty temp pomiędzy poszczególnymi sekcjami w drugiej części, pozwalał sobie też tutaj na intrygujące rubata, nadające interpretacji indywidualnego charakteru. Wyciszony i skupiony był środkowy odcinek trzeciej części, w początkowym i końcowym fragmencie szybkiej i hałaśliwej. Kiedy zresztą powrócił główny materiał Ronda Burleski – Haitink gwałtownie i umiejętnie przyspieszył. Świetnie zresztą podkreślił groteskowy i ironiczny charakter obu środkowych części, wyraźnie odciął je od otaczających je obu części wolnych. Adagio było przepiękne, a ciepła i intensywna gra sekcji smyczków Berlińczyków zachwycała i pasowała do charakteru muzyki. Była to ogromnie skontrastowana interpretacja – zarówno pod względem temp jak i dynamiki. Jakość gry orkiestry była fenomenalna. Ale było w tym wszystkim coś jeszcze – poczucie, że Haitink nad wszystkimi tymi elementami panuje, że doskonale wie, co zrobić z tym utworem, w którym kierunku poprowadzić zespół żeby wydobyć wszystkie jego zalety.
Gdyby jednak była to doskonale zrealizowana i dobrze przemyślana interpretacja – to nadal byłoby to za mało. Półki sklepów z płytami uginają się przecież pod ciężarem dobrze zagranych i przemyślanych wykonań symfonii Mahlera. W interpretacji Haitinka było jeszcze coś – to nieuchwytne i jedyne w swoim rodzaju „coś”, które sprawia, że każdy dźwięk nabiera znaczenia. Dla dyrygenta ważne było zarówno budowanie formy jak i nasycenie jej treścią – ekspresją i emocjami. Było w tej interpretacji coś chwytającego za gardło – od razu, od samego początku. Kiedy symfonia dobiegała końca, a smyczki grały solówki w najcichszej możliwej dynamice, w najwolniejszym tempie – pozostawało wrażenie przebycia długiej, trudnej, głębokiej wędrówki, która doprowadziła do autentycznego, sięgającego sedna katharsis. Mahler powiedział „symfonia musi być jak świat – musi obejmować wszystko”, a Haitink bardzo dobrze wyczuł, co to jest to „wszystko”. Było to doświadczenie przejmujące do głębi. Słowa nie są w stanie oddać tych przeżyć, a pisząc o muzyce, dawno nie czułem się wobec niej tak bezradny. Dawno nie uczestniczyłem w koncercie, który byłby tak poruszający i tak emocjonalny. Po wyjściu z filharmonii udałem się na długi spacer, ale nawet teraz, kilka dni po tym, kiedy to się wydarzyło, czuję że to co się stało nadal wywiera na mnie wpływ. Ale o to chyba w sztuce chodzi, prawda?
foto. ©Monika Rittershaus
Miałam przyjemność usłyszeć to wykonanie (4.12) i było to dla mnie również niesamowite przeżycie. Wykonanie w Katowicach było dla mnie raczej nijakie, w Warszawie w lutym było świetnie (moim zdaniem) , w Berlinie to był „totalny odlot”. Bardzo dziękuję za wspaniały blog.
A ja dziękuję za komentarz i polecam się na przyszłość 😉 Niestety tego lutowego nie słyszałem (wybrałem się wtedy na Jansonsa), wiem że jest na Youtube, ale jakoś nie mogę się za nie zabrać…
Na Jansonsie byłam nieobecna (usprawiedliwiona) nie z własnej winy. NOSPR jest taki szybki do dawania repertuaru na kolejny sezon, że zanim oni się obudzą, to inne imprezy mam już dawno zaplanowane, czasami nawet zakupione. W najbliższy piątek przepada abonamentowy (bez bólu zamieniony na 7 Brucknera).