Drugi koncert symfoniczny, na który wpadałem do Warszawy w ramach festiwalu „Eufonie”, był spotkaniem z muzyką ukraińską. Grał NOSPR, dyrygował zaś Andrzej Boreyko – specjalista repertuaru współczesnego, a także artysta nie bojący się włączać do programów swoich koncertów dzieł mało znanych. Była to też sytuacja trochę egzotyczna, nie przypominam sobie bowiem aby któryś z pozostałych szefów artystycznych FN dyrygował na tej estradzie jakąś inną orkiestrą.
Koncert rozpoczęło dzieło współczesnego kompozytora i pianisty, urodzonego w 1973 roku Olega Bezborodki, zatytułowane Carpe diem. Gdyby Beethoven żył w Odessie. Utwór ten miał dwa muzycznie esencjonalne elementy – cytat z Piątej Beethovena i z Dies irae. Oprócz tego zawierał jakieś quasi-sonorystyczne wygibasy w rodzaju przeciągania smyczkiem po perkusji, jęczące glissanda w partii smyczków czy tupanie orkiestry. Nie było w nim nic, co zachęciłoby do poznania innych dzieł tego twórcy. Była to muzyka bez pomysłu i bez inwencji, wymęczona i nużąca, choć całe szczęście utwór nie trwał długo. Publiczność przyjęła kompozycję bez szczególnego entuzjazmu, a natężenia oklasków nie zwiększyło nawet ukazanie się kompozytora na estradzie.
Dużo bardziej atrakcyjny był ukończony w 1953 roku Koncert fortepianowy c-moll Słowiański op. 54 Borysa Latoszyńskiego (1895-1968). Całkowicie tonalny, barwnie instrumentowany (dużo perkusji – werbel, ksylofon, glockenspiel, talerze, tam-tam, bęben basowy) i popisowy jeśli idzie o partię solową. Wykonał ją tu młody pianista Antonii Baryshevskyi. Uczynił to sprawnie, grał z wyczuciem, umiejętnie budując nastrój. W odcinkach wolnych grał miękko i lirycznie, ładnie zaokrąglając frazy, odcinki szybkie i dynamiczne wykonywał z polotem, perliście i efektownie, choć zaznaczyć trzeba że nawet we fragmentach najgłośniejszych dbał o piękno dźwięku. Mam nadzieję że będzie okazja wysłuchania go jeszcze w innym repertuarze – czy to z orkiestrą czy solo. Sam utwór był stylistycznym miszmaszem z oczywistymi nawiązaniami do stylistyki romantyzmu. Był pstrokaty i było w nim dużo wszystkiego, tylko nie Latoszyńskiego, który na tym etapie kariery kompozytorskiej porzucił już niestety bardziej awangardowe ciągoty. Jego ukończona jeszcze przed wojną II Symfonia została pod koniec lat 40. skrytykowana jako utwór formalistyczny, a kompozytora oskarżano o niezrozumienie realiów radzieckiej rzeczywistości i tym podobne bzdury. A Latoszyński dostosował się i aby nie popaść w całkowity niebyt zaczął pisać tak jak chcieli – prosto i przystępnie. Część pierwsza obfitowała w nawiązania do muzyki rosyjskiej i ukraińskiej. Ładne solo wiolonczeli w „słowackiej” części wolnej było ukłonem w stronę Czajkowskiego i jego II koncertu G-dur, natomiast komiczny finał z aluzjami do tańców polskich (mazur, kujawiak) był ewidentnym pastiszem romantycznych ogniw finałowych z ludowymi cytatami. Słuchało się tego dzieła dobrze, napisane jest gładko, choć nie jestem pewien czy chciałbym usłyszeć je ponownie. Raczej nie. To w sumie dość smutne świadectwo czasów, w których pracował nauczyciel Silvestrova. Na bis zabrzmiało Preludium B-dur op. 38 nr 1 Latoszyńskiego.
Największą atrakcją było jednak pierwsze w Polsce (i w ogóle poza Ukrainą) wykonanie VIII Symfonii Valentina Silvestrova. Tym bardziej znaczące, że uświetnione obecnością samego kompozytora. Za nic mając sobie konwenanse przyszedł na koncert (na którym otrzymał także medal Gloria Artis) w przydługim i powyciąganym swetrze. Ewidentnie ma swój świat, w którym czuje się dobrze i którego nie lubi opuszczać, zwłaszcza na tego rodzaju gale z przemówieniami, którymi był widocznie zniecierpliwiony. Ma do tego święte prawo i jeśli z powodu posiadania swojego świata powstają nowe utwory – to niech przebywa tam jak najdłużej. Także po koncercie, kiedy oklaskiwano jego muzykę, Silvestrov był wyraźnie zakłopotany – nie bardzo chciał wchodzić na estradę i uciekł z niej dość szybko, całkowicie ignorując wręczony mu wielki bukiet kwiatów. Jego muzyka oddaje zresztą znakomicie obojętność na konwenanse i na mody. Łatwo jej słuchać i trudno o niej opowiadać. Można jej nie lubić, ale nawet zagorzali krytycy Silvestrova muszą przyznać że ma on swój własny, niepodrabialny styl. To muzyka wprowadzająca słuchającego w trans, wyciszona, spokojna, jednocześnie emocjonalnie bezpośrednia jak i oderwana od rzeczywistości – dokładnie tak jak jej twórca (to nie krytyka, piszę to z sympatią). Zaprasza ona do zanurzenia się w tym świecie, do oderwania się od zgiełku i pośpiechu. W tym tkwi jej ogromna siła i to stanowi o jej wielkiej wartości. To jest coś, czego bardzo potrzebujemy i to też pokazuje, że odklejenie Silvestrova od rzeczywistości jest pozorne. W rzeczywistości jest zaproszeniem do świata wyciszenia i spokoju, którego wielu z nas potrzebuje. Poszczególne ogniwa tego dzieła (jest ich pięć) przechodziły płynnie jedno w drugie, a choć były w tej muzyce odcinki pełne niepokoju, to były one, zgodnie z komentarzem twórcy, jak dźwięki przechodzącej w oddali burzy. NOSPR grał ten utwór przepięknie, a Boreyko dyrygował z wyczuciem, dobrze wczuwając się w nastrój tej muzyki. Pod względem wykonawczym dzieło to obfituje w bardzo liczne i starannie zanotowane zmiany metryczne i agogiczne, co wprowadza urozmaicenie do narracji. W zasadzie jedynym mankamentem wykonania było to, że dźwięk tam-tamu był bardzo słabo słyszalny, w muzyk grający na tym instrumencie natychmiast wytłumiał jego brzmienie. Moim zdaniem zupełnie niepotrzebnie, ale może wynikało to ze wskazań w partyturze. Kiedy nagranie Ósmej? Oby jak najszybciej! Czekamy też na kolejne wykonania i na nagranie Dziewiątej, która wykonana była dotychczas tylko kilka razy.
foto Banan Studio.pl / Wierzbicki Jarek Fotografia
Zrealizowano w ramach stypendium Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego