W występach Rafała Blechacza i Bomsori Kim można było wybierać dowolnie, artyści bowiem grali ten sam repertuar w kilku miejscach. Mój wybór padł na NOSPR, a tak się szczęśliwie złożyło, że akustykę tej sali szczególnie sobie cenię. Zanim jednak poszedłem na koncert, zaspoilerowałem go sobie, czytając recenzję z występu artystów w Krakowie na Szafie Melomana (dla chętnych, link TUTAJ). To trochę jak przeczytanie spoilerów seriali, serio. Muzyka ma jednak tę zdecydowaną przewagę, że słuchanie jej na żywo daje zdecydowanie więcej satysfakcji niż oglądanie ulubionego serialu.
Program recitali Kim i Blechacza zawierał wszystkie utwory nagrane przez nich na ich pierwszej wspólnej płycie, a dodatkowo także Sonatę F-dur KV 376/374d Wolfganga Amadeusa Mozarta, która zagrana została elegancko, z wdziękiem, wyczuciem i humorem, który odczuwalny był zwłaszcza w finałowym Rondeau. Reszta koncertu była w zasadzie jednym wielkim potwierdzeniem istnienia zjawiska, które w psychologii społecznej nazywa się facylitacją społeczną. Chodzi o to, że jeśli lubimy coś robić i robimy to dobrze, to zazwyczaj idzie nam to znacznie lepiej w sytuacjach społecznych. Tak było i tutaj, a dzieła znane z płyty objawiły się w zupełnie innym świetle, wykonane były bowiem świeżo, z większą energią, w sposób zdecydowanie bardziej zajmujący i zaangażowany emocjonalnie. Świetnie wypadła Sonata A-dur Gabriela Faurégo, gdzie Bomsori Kim znalazła pole do nowych poszukiwań kolorystycznych. Intrygująco drapieżna, znacznie odmienna od wersji studyjnej była interpretacja części trzeciej, Allegro vivo.
Dużo bardziej interesująca była także późna Sonata g-moll Claude’a Debussy’ego, ukończona przez kompozytora rok przed śmiercią. Był to utwór, w którym poszukiwania kolorystyczne zaznaczone już przez wykonawców w dziele Faurégo weszły na zupełnie inny poziom. Przejmująco brzmiały w wykonaniu Kim niektóre odcinki w części pierwszej, zagrane zostały z niekłamaną pasją, która wywierała olbrzymie wrażenie. Oczywiście także partia fortepianu wykonana została pięknie, Blechacz grał dźwiękiem perlistym, miękkim, znakomicie zdawał sobie przy tym sprawę z potencjału kryjącego się w Sonacie.
Kiedy słuchałem na płycie wczesnej Sonaty d-moll Karola Szymanowskiego, miałem wrażenie, że jest to kompozycja może i dobra, ale jednak przegadana. Wrażenia tego nie miałem jednak kompletnie słuchając tego wykonania. Było wyczute, zajmujące i wciągające. Fascynowała delikatność i subtelność, z jaką wykonawcy zajęli się częścią drugą, Andante tranquillo e dolce. Fascynował zagrany z werwą i dziką pasją finał, który wypadł zjawiskowo. Zarówno Kim jak i Blechacz są w szczytowej formie i nie wahają się tego pokazać. Zaprezentowali wersje dużo mniej ugrzecznione, bardziej spontaniczne i zagrane z większym polotem. Widać, że się lubią, słychać że lubią ze sobą grać i że interesuje ich wydobycie z wykonywanych dzieł tego, co skrywa się między nutami. To jest TO. Mam nadzieję, że to nie koniec ich współpracy i że wkrótce usłyszymy ich interpretacje nowych utworów.
foto. Bart Barczyk Photography / Classical Artists/NOSPR