Boris Giltburg & Giancarlo Guerrero w NFMie

Powiedzieć o programie piątkowego koncertu w NFMie, że był rozbudowany to tak jak nazwać Pacyfik sadzawką. Słuchacze otrzymali pod choinkę długi i bardzo emocjonalny III Koncert d-moll Siergieja Rachmaninowa, rzecz arcytrudną i wymagającą od solisty, a po przerwie – jeszcze bardziej rozbudowaną, bogatą i zróżnicowaną I Symfonię D-dur Gustava Mahlera. Wyobraźcie sobie, że idziecie na taki koncert i nawala pianista, dyrygent albo orkiestra. Takie wydarzenie zamienia się w dwugodzinną mordęgę. A jak było tym razem?

Powiedzieć że było świetnie to jak nazwać Mozarta muzykantem. To, co Giltburg wyprawiał w Koncercie Rachmaninowa przeszło wszelkie oczekiwania. Zachwycałem się kiedyś jego interpretacją Trzeciego Prokofiewa, a ten koncert tylko utwierdził mnie w przekonaniu, że to obecnie jeden z najciekawszych i najbardziej fascynujących pianistów. Co czyni z niego tak znakomitego muzyka? Wrażliwość, inteligencja, kultura gry, umiejętność operowania barwą, zdolność do wczucia się w muzykę i umiejętnego kształtowania temp i dynamiki, wreszcie świetna technika, która pozwala mu przedzierać się przez najbardziej karkołomne fragmenty jakby to była dziecinna igraszka. Artysta jest dość niski, ręce ma bardzo długie, a kiedy gra – siedzi mocno przygarbiony nad klawiaturą, maksymalnie skoncentrowany na tym co robi. Przepięknie, bardzo lirycznie wypadła pierwsza część, w drugiej zwracał uwagę pięknie, bardzo cicho, szybko i perliście zagrany walc. Finał to temat na osobny artykuł. Giltburg zagrał go ostro, z pazurem i werwą. Jedyny zarzut, jaki mógłbym pianiście postawić, to dość cicho zagrane fragmenty w pierwszej części. Jeśli to kwestia oszczędzania sił na potem – to trzeba to Giltburgowi wybaczyć. Temperamentu nie brakuje też dyrygentowi, ale Guerrero umiejętnie i z wyczuciem akompaniował pianiście, ani razu nie wysuwając się na pierwszy plan. W orkiestrze wyróżniała się grająca miękko i soczyście partia smyczków, ale kiedy trzeba była (jak np. właśnie w finale) – potrafiły też zagrać col legno ostrym i wyrazistym dźwiękiem. Współpraca pomiędzy wykonawcami była wzorcowa, a owacja na stojąco – w pełni zasłużona.

Pierwszą Mahlera Guerrero poprowadził w sposób fascynujący: impulsywny, temperamentny, ale z koniecznym wyczuciem formy i struktury dzieła. Słychać, że muzycy dobrze się z nim czują i dają mu z siebie co mają najlepszego. Chyba pierwszy raz słyszałem dyrygenta, który wyciągnąłby z tego zespołu tyle odcieni barw, który zwracałby tak baczną uwagę na wydobycie prawdziwie bajecznej barwności tej partytury Mahlera. Poszczególne części były ze sobą mocno skontrastowane – każda z nich miała swój własny, odrębny i wyrazisty charakter. Pierwsza była rześka i energiczna, a Guerrero powyciągał tutaj mnóstwo smakowitych detali orkiestracji – a to pięknie brzmiącą harfę, a to tylko pozornie tak nieistotny szczegół jak niskie pomruki tuby. Przepięknie brzmiały flażolety smyczków na początku, skocznie i energicznie wiolonczele wprowadziły główny temat w D-dur, pożyczony przez Mahlera z drugiej z Pieśni wędrownego czeladnika. Trochę za głośno brzmiały trąbki za sceną, co nie dawało koniecznego wrażenia dużej przestrzeni. Miały jednak piękną barwę i kiedy potem instrumentaliści dołączyli do reszty zespołu i grali pierwszy temat – słuchało się ich z prawdziwą przyjemnością. Zakończenie szybkie i energiczne. Zauważyłem przy tym ciekawą rzecz – w momencie, w którym Guerrero za bardzo ponosiły emocje, gestykulacja stawała się nieczytelna, a orkiestra zaczynała bałaganić, gubiąc balans pomiędzy grupami – dyrygent natychmiast dyscyplinował się, a zespół razem z nim. Eiji Oue mógłbym się od niego bardzo wiele nauczyć.
Lendler fascynował ostrą, wyrazistą, szorstką grą wiolonczel i świetnie podkreślonym rytmem. Końcówka pierwszej części była odrobinę celowo niedograna, więc przejście do powolnej sekcji środkowej było płynne i dobrze zaplanowane. Jednak już zakończenie było zagrane z pełną mocą.
W trzeciej części, sławnej parodii marsza żałobnego opartego na melodii Panie Janie, zarówno orkiestra jak i dyrygent pokazali się od jak najlepszej strony. Wykonawcy świetnie uchwycili parodystyczny charakter muzyki, a rozpoczynająca tę część solówka kontrabasu była celowo brzydka i chropowata. Świetnie grały barwą trąbki, wielkie wrażenie robiły ostre akcenty dynamiczne smyczków i naturalistyczne kwiknięcia klarnetów. Wolna i liryczna sekcja środkowa z cytatem z czwartej z Pieśni wędrownego czeladnika brzmiała miękko i lirycznie, co sprawiło, że powrót głównego tematu, tym razem znacznie szybszy niż na początku, tylko wzmógł napięcie i podkreślił groteskowy charakter muzyki.
Ogromnie kontrastowa pod względem temp i nastrojów była interpretacja czwartej części. Tutaj temperament Guerrero najbardziej dał o sobie znać, a orkiestra reagowała na jego gesty żywiołowo i energicznie. Rewelacyjnie brzmiały w zakończeniu waltornie, a muszę powiedzieć, że również perkusja (talerze, trójkąt, bęben basowy, kotły i tam-tam) dała z siebie wszystko, była zawsze doskonale słyszalna i świetnie wyczuta.
Umiejętne skontrastowanie nastroju poszczególnych części, świetnie rozłożone momenty napięcia i odprężenia, barwność brzmienia orkiestry, umiejętność wydobycia przez dyrygenta jej potencjału – wszystko to złożyło się na interpretację, którą długo jeszcze będzie się pamiętać.

To był jeden z najlepszych (o ile nie najlepszy!) koncert, na którym byłem do tej pory we Wrocławiu.

 

foto. Karol Adam Sokolowski/Narodowe Forum Muzyki

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


The reCAPTCHA verification period has expired. Please reload the page.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.