Po raz pierwszy słuchałem wczoraj na żywo zespołu Collegium 1704 pod wodzą Václava Luksa. Artyści wykonali cykl poematów symfonicznych Má vlast Bedřicha Smetany, a okazja była podwójnie zacna. Było to pierwsze w Polsce wykonanie na instrumentach z epoki, zbiegające się z 200. rocznicą urodzin kompozytora. Interpretacja budziła mieszane uczucia. Z jednej strony świetny kwintet, grający przejrzyście i praktycznie bez wibracji, bardzo dobra perkusja i dęte drewniane, przyzwoita blacha (choć zdarzyła im się mała wtopa w pierwszym ogniwie). Tempa były szybkie, a muzyka płynęła wartko. Luks miał ciekawe pomysły dotyczące frazowania i artykulacji w drugiej części, czyli w sławnej Wełtawie. Główny temat grany był przez smyczki tak, że kojarzył się bardziej ze skocznym tańcem niż z rozlewną rzeką. Było to ciekawe i nawet zajmujące, rzecz w tym, że wykonanie Luksa było dość monotonne pod względem dynamiki, a mówiąc bez ogródek – było dość hałaśliwe. Nie był to jakiś wielki mankament, nie jest to przecież dzieło o jakiejś wielkiej głębi emocjonalnej, a produkt nacjonalistycznego wzmożenia typowego dla drugiej połowy XIX wieku. Typowe dla tego okresu są też wpływy oper Wagnera, które jakoś szczególnie silnie rzuciły mi się w uszy w wykonaniu Luksa. W pewnym momencie w pierwszej części zacząłem nawet zadawać sobie pytanie „gdzie jest Loge?”… Interpretację Luksa przyjęto jednak entuzjastycznie, a czeski zespół odwdzięczył się, wykonując po raz wtóry Wełtawę. Był to dość krótki koncert, więc przynajmniej bis był długi!
Gwiazdą drugiego koncertu był Jerzy Maksymiuk, który poprowadził orkiestrę Sinfonia Varsovia. Najpierw zabrzmiały znane już Liście gdzieniegdzie spadające na smyczki i fortepian. To zgrabna kompozycja z wyraziście zbudowaną kulminacją, która została też bardzo dobrze wykonana, chociaż, co ciekawe, tym razem bez fortepianu. Atrakcją wieczoru było jednak prawykonanie nowego utworu Maksymiuka – W ogrodzie wzruszeń, przeznaczonego na fortepian i wielką orkiestrę. Dyrygent uraczył słuchaczy przemową, która w zamierzeniu miała być wprowadzeniem do nowego dzieła. Część odbiorców nie usłyszała w ogóle tego co mówił dyrygent, a ci co usłyszeli i tak nic nie zrozumieli, więc na jedno wyszło. Był to typowy Maksymiukowy strumień świadomości, pełen porwanych i niedokończonych wątków. Co gorsza – dokładnie taka sama była też muzyka. Janusz Olejniczak miał przed sobą bardzo trudne zadanie (zapis partii solowej otrzymał 3 tygodnie temu, a całej partytury nie widział w ogóle na oczy), a czy udało mu się z niego wywiązać? Trudno powiedzieć, ale raczej nie. Przez cały czas trwania Ogrodu wzruszeń siedział obok niego mężczyzna, który nie tylko przewracał nuty, ale również pokazywał wejścia, bo komunikacja pianisty z Maksymiukiem w zasadzie nie istniała. Na ile skutecznie – trudno powiedzieć, bo w niektórych miejscach Olejniczak w ogóle nie wchodził, pomimo ewidentnych wskazówek ze strony suflera, nie wiadomo więc ile muzyki wykonał, a ile pominął, a w pewnym momencie zbindowane strony jego egzemplarza rozsypały się, pogłębiając poczucie chaosu na estradzie. Osoby siedzące bliżej słyszały zresztą, że „pomocnikowi” zdarzało się nucić rytm („pam pam pam”), co ułatwiało pianiście wejścia. Olejniczak był zresztą bardzo mocno przeziębiony, co było doskonale słyszalne w przednich rzędach. Doświadczanie tej walki z materią sprawiało duży dyskomfort, który chyba udzielał się też orkiestrze, choć wtop żadnych nie było. Jej partia miała zresztą ciekawe miejsca, w których czuć było że Maksymiuk ma wyczucie barwy i potrafi tworzyć intrygująco brzmiące, koronkowe faktury. W ostatnim odcinku (w którym zresztą Maksymiukowi partytura spadła na podłogę) odzywał się ksylofon, co przywodziło na myśl jakiś upiorny danse macabre. Ale przeważało uczucie, że kompozytor pisząc to dzieło walczył z materią i walki tej nie był w stanie skutecznie poprowadzić. Oklaski nie były szczególnie silne i nie trwały długo.
A po przerwie – Piąta Jeana Sibeliusa, jednego z ulubionych kompozytorów dyrygenta. Było to też trzecie wykonanie symfonii Fina na festiwalu (po Pierwszej Pappana i Drugiej Inkinena, której nie słyszałem). Było makabrycznie szybko i makabrycznie głośno. Nie było w tym wykonaniu (bo nie nazwę tego interpretacją) prawie żadnego cieniowania, żadnych niuansów, żadnego zróżnicowania. Względnie najlepiej wypadła ostatnia część, w której kontrabasy pokazały świetne staccato. Miałem też silne wrażenie że orkiestra liczyła bardziej na liderki poszczególnych sekcji niż na Maksymiuka. Było to bardzo męczące doświadczenie. Nie dziwię się zresztą Maksymiukowi, dla którego prawykonanie nowego utworu jego autorstwa musiało być wyczerpującym doświadczeniem. Publiczność miała chyba podobne wrażenia, bo oklaski były dość blade. Maksymiuk zwykle dostawał owacje na stojąco, a tym razem do tego nie doszło.
foto. Wojciech Grzędziński/NIFC
Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl
Zdaję się, że ten mężczyzna to Igor Kret, uczeń Janusza Olejniczaka.
Dziękuję za uzupełnienie.