Dziś w pewnym sensie powtórka z rozrywki. Marc-André Hamelin grał bowiem to samo co w maju w NOSPR – Sceny leśne Roberta Schumanna i Gaspard de la nuit Maurice’a Ravela. Jednak zamiast Concord Sonata Ivesa wykonał tym razem w pierwszej części koncertu mało znaną Sonatę es-moll Paula Dukasa. Pisałem już o jego płycie z nagraniem tego utworu (link TUTAJ) podkreślając zalety utworu jak i maestrię jego wykonania. To dzieło specyficzne, zaawansowane harmonicznie, o gęstej fakturze, z tego też powodu może wydawać się mało francuskie. Ale Hamelin włożył w jego wykonanie tyle serca, tak znakomicie podkreślił kolorystykę i wydobył rozmaite niuanse dynamiczne, że zastrzeżenia te usunąłem przy słuchaniu na dalszy plan. Kanadyjczyk zrobił w Dukasie to samo co Kate Liu w czasie swojego recitalu – wessał mnie w świat wykonywanego dzieła. Były tam też fragmenty wymagające gry ostrej i zdecydowanej (tyczy się to zwłaszcza ogniwa trzeciego), ale i tutaj Hamelin nie zawiódł. Było to niezwykle zajmujące.
Jeśli chodzi o dzieła Schumanna i Ravela, to wykonując je wczoraj pianista przeszedł samego siebie. Nie wiem do końca czy to kwestia mojego dnia, dnia Hamelina, instrumentu czy jeszcze jakichś innych kwestii. Katowicki recital zrobił na mnie wielkie wrażenie, ale ten mną wstrząsnął. Schumann był cieplejszy, bardziej liryczny i przepięknie zniuansowany dynamicznie, kolorystycznie i agogicznie. Hamelin dysponuje fenomenalną techniką, z której zrobił pełny użytek w Gaspard de la nuit. Wszystkich trzech ogniw słuchało się z zapartym tchem. Arabeskowej Ondine, upiornej Le gibet i demonicznego Scarbo, w którym Hamelin grał z zapamiętaniem, które wbijało w fotel. Publiczność przyjęła pianistę z wielkim entuzjazmem, a on odwdzięczył się grając Mazurka poświęconego pamięci zmarłego niedawno przyjaciela polskiego pochodzenia oraz Tempestoso z Sarkazmów op. 17 Prokofiewa. Wielki artysta!
Wieczorem na estradę przy Jasnej powrócił Philippe Herreweghe, tym razem z Orchestre des Champs-Élysées. W programie był jeden tylko utwór – Ósma Antona Brucknera. Belgijskiego dyrygenta raczej nie kojarzy się z tym repertuarem, choć zarejestrował już z tym zespołem Czwartą, Piątą i Siódmą, nie jest to zatem jego pierwsze spotkanie z symfoniką Brucknera. Tym razem zabrzmiała bardzo rzadko wykonywana pierwotna wersja Ósmej z 1887 roku, przygotowana przez wykonawców specjalnie z okazji wykonania tego dzieła przez Herreweghe i paryską orkiestrę na festiwalu w Linzu, gdzie zażyczyli sobie tego organizatorzy. Czy wersja ta jest lepsza od edycji Roberta Haasa (opartej z kolei głównie na autografie z 1890 roku, ale zawierającej też elementy z wcześniejszej wersji – nie wchodźmy w szczegóły!), którą zwykle się wykonuje? Zdecydowanie nie! Jest to bowiem Ósma in statu nascendi, niezbyt udany szkic, w którym kompozytor sam jeszcze nie wiedział, w którym kierunku podążyć. Kompletnie inne jest zakończenie pierwszego ogniwa (kończy się ono tu apoteozą w C-dur), inne jest trio w Scherzo, a także rozmaite fragmenty w dwóch ostatnich częściach. Nieudane są zwłaszcza kulminacje w części wolnej, w której perkusista musi kilkukrotnie uderzyć w talerze, co brzmi groteskowo. W finale zaś mamy bezustanne podchodzenie do kulminacji, do której jednak kompozytor nie może doprowadzić, bezustannie wzmagając napięcie, by po chwili znowu trochę zluzować – i tak przez pół godziny. Zmiany, które Bruckner wprowadził później, wyszły Ósmej zdecydowanie na dobre.
Wykonanie pod batutą Herreweghe było frapujące. Pomimo szybkich temp (a w Scherzo i w finale bardzo szybkich) dzieło dłużyło się, ale to już ewidentnie wina Brucknera. Natomiast plusów było w tym wykonaniu bardzo dużo. Przede wszystkim paryska orkiestra naprawdę wie, jak trzeba grać tremolo, aby brzmiało ostro i aby pomagało utrzymać napięcie. Kwintet był zresztą znakomity, bardzo wyrazisty. Grał rzecz jasna z małą wibracją, przez co brzmiał dość sucho, ale nie nazbyt sucho (a tego się chyba najbardziej obawiałem). Nie było to oczywiście gęste, stopliwe, czarne jak smoła brzmienie Wiener Philharmoniker czy Gewandhausorchester, było inne, ale także trafne. Charakterne i wyraziste było drewno, a blacha była dość ostra. Generalnie każda z sekcji tej orkiestry miała swój własny, odrębny charakter. Gdybym miał szukać analogii to na myśl przychodzi mi przede wszystkim brzmienie orkiestr francuskich z nagrań tak mniej więcej do lat 60. zeszłego wieku. To ta sama selektywność i ta sama jakość, skrajnie odmienna od lejącego się, mocno zblendowanego brzmienia orkiestr niemieckich czy austriackich. Było to bardzo osobne, a przez to fascynujące. Jeśli o samą jakość gry chodzi to grali znakomicie, nie licząc blachy, która rozjechała się nieco w finale. Wygląda więc na to, że obchodzący w tym roku 200. rocznicę urodzin Bruckner bardzo dobrze znosi takie eksperymenty. Byłem tym pozytywnie zaskoczony, gdyż nie spodziewałem się, że to wykonanie będzie mi się aż tak podobać. Było skrajnie odmienne od tych, które słyszałem do tej pory na żywo, od wykonań Janowskiego, Skrowaczewskiego (słyszałem je jeszcze w epoce przedblogowej) czy Honecka (o tym ostatnim pisałem niedawno).
Podoba Ci się to co robię? Chcesz wesprzeć moją pracę? Odwiedź profil Klasycznej płytoteki w serwisie Patronie.pl